Notka jest zapóźnioną (jakoś ostatnio pisanie opornie idzie mimo wszystko) od- lub dopowiedzią do dyskusji w
Debacie.
Statystyki podobno mówią, że na edukację państwo daje za mało, pod względem odsetka wykształconych w społeczeństwie jesteśmy gdzieś w ogonku, a rokrocznie uczelnie produkują tysiące bezwartościowych licencjatów czy magistrów lub o zgrozo również inżynierów.
W pewnym momencie nastąpiło zachłyśniecie się wolną Polską, własnym egiem i kto wie czy jeszcze nie czymś gorszym, bo pomysły na reformę szkolnictwa (ogólnie rozumianego) przynosiły więcej szkód i generalnie były i są do dupy. W gospodarce wolnorynkowej przyjęło się, że istnieje podaż i popyt oraz, że nie są one w jakiś agresywny sposób sterowane - w przypadku studiów rynek będzie reprezentował stronę popytu na konkretnych wykształciuszków, uczelnie będą odpowiedzialne za podaż owych na rynek.
Oczywiście nie da się w pełni przewidzieć jaki będzie popyt i na jakich specjalistów - można to prognozować i trzeba dodatkowo pamiętać, że produkcja delikwenta trwa lat kilka. Co dodatkowo komplikuje sprawę.
Kolejną kwestią jest też to, że co tu dużo ukrywać, niektóre uczelnie są bardziej prestiżowe, niektóre nie - co również ma wpływ na to jak traktuje się świeżo upieczony produkt polskiego systemu szkolnictwa. Jednakże nawet prestiżowość nie zmiania w niczym faktu, że pierwszy rok to zazwyczaj masa ludu, który odpada w ciągu pierwszego półrocza, ci, którzy się utrzymają zazwyczaj zostają do końca i jakieś 10-15% z nich można uznać za w pełni wykształconych - w sensie zdatnych do eksploatacji w kierunku w jakim się kształcili. Pozostałe 85-90% albo będzie miało pecha i dostanie robotę nie w swoim wyuczonym zawodzie, albo skończy jako konserwator posadzek w markecie z papierem magistra - bo popyt był za mały, albo zwyczajnie za mało potrafią, albo studiowali tylko coby mieć to wyższe wykształcenie. W tym wszystkim interesujące jest również to, że uczelnie dostają jakąś tam sumkę za studenta, więc w ich interesie jest, żeby kandydaci walili drzwiami i oknami, a po pierwszym odsiewie pozostawali.
Rozwiązanie (poza całkowitą reformą szkolnictwa - bo po prawdzie to kształtować młodego człowieka trzeba już od podstawówki, zapewniając mu odpowiednią wiedzę ogólną i w następnej fazie ukierunkowaną pod kątem przyszłych studiów oraz umiejętności) to cześciowa odpłatność za studia, która zmuszałaby studentów do pracy - w końcu skoro płacę, to szkoda byłoby oblać, przy jednoczesnym parciu na kształcenie, a nie, jak to na niektórych uczelniach, będących w rzeczywistości fabrykami gówno wartych dyplomów z egzotycznych kierunków, na jak największą ilość ludu, który zapłaci i którego się przepuści, bo płaci - a kształcenie, kogo obchodzi czy taki student się wykształci?
Odpłatność częściowa - jak ta zaproponowana przez min. Kudrycką, a dotycząca płacenia za drugi kierunek to jakiś krok naprzód - zasadniczo po co komuś 5 fakultetów, skoro nic nie potrafi? A nie ma co ukrywać, że wiele osób studiuje po 2-3 kierunki i geniuszami nie są, trudno też oczekiwać by byli specjalistami z dwóch dziedzin - chyba, że mowa o ludziach, którzy wiążą swoją edukację z przyszłą pracą naukową, a i tak nawet w tym przypadku będzie można mówić o specach w dziedzinie specjalności, które ukończyli - bo program studiów, gdzie siatka jest narzucana z góry jest zwyczajnie przeładowany - kilkadziesiąt % rzeczy, które były przerabiane są przez przeciętnego studenta spychane w niebyt przez potrójne Z.
Jednocześnie odpłatność za studia musi być połączona z efektywnym i uczciwym systemem stypendialnym, który umożliwiałby nie tylko studiowanie zdolnym, lecz ubogim, ale również nie wynosiłby groszowych sum i odsiewałby oszustów, którzy składając wniosek o stypendium socjalne zapominają w nim ująć lewe dochody swoje, swoich rodziców, jak również psa, kota i rybek.
Student musi się kształcić, w dużej mierze samodzielnie, musi mieć warunki, musi mieć kadrę, która będzie kształcić i wymagać, musi mieć też chęci - nie chęci bycia kolejnym z setek tysięcy magistrów od niczego, ale chęci do zdobywania wiedzy. Bo tak po prawdzie to wyższe wykształcenie musi być elitarne, nie może być dla każdego, nie każdy musi je mieć, zwłaszcza jeśli nie zamierza z niego korzystać - pojęcie wyższe wykształcenie dla każdego to chory miazmat albo socjalizmu albo przerośniętych ambicji rodziców, którzy chcą leczyć w ten sposób kompleksy.
Wykształcenie wyższe to coś, co powinno być zarezerwowane dla tych najbardziej zdolnych, dla tych, którzy umieją zdobywać i wykorzystywać wiedzę, umieją ją pogłębiać i pchać na nowe tory.
W obecnym systemie jest to niemożliwe, być może w ogóle jest to niemożliwe i to tylko utopia - nie ulega jednak wątpliwości fakt, że system trzeba usprawniać, zaczynając od samego dołu, żeby potem zwyczajnie nie musieć się wstydzić za ludzi, którzy masturbują się pięcioma fakultetami, które nijak ze sobą nie mają nic wspólnego, a w dodatku posiadając 5 zaświadczeń o różnych dysfunkcjach intelektualnych, służących usprawiedliwieniu faktu, że nie potrafią się podpisać, jako znaki interpunkcyjne służą im nowe wiersze, a liczenie ułamków to czarna magia.
P.S. Pomysł, który narzucałby limity uczelniom jest głupi - lepiej przywrócić egzaminy, sprawdzają wiedzę, a nie to kogo nauczyciele bardziej w szkole lubili, czy kto miał więcej farta i trafił w klucz na maturze.
P.S.2. Klucze na maturze to tak w ogóle totalna porażka, podobnie jak i żałośnie niski poziom tychże matur, których o zgrozo niektórym udaje się nie zdać - bo albo są za zdolni i mieli niefart nie trafiając w klucz, albo są debilami, czy analfabetami z 5 zaświadczeniami o dysinteligencji.
P.S.3 I nie każdy musi zdać maturę - zresztą patrząc na poziom dzisiejszych nastolatków to lepiej by było, gdyby z 50% oblewało. Od razu rozwiązałoby to problem nadprodukcji bezużytecznych magistrów/licencjatów/inżynierów.