niedziela, 31 maja 2009

Obrona życia po amerykańsku

Jak podały Gazeta oraz Dziennik w USA zastrzelony został George Tiller. 67-letni lekarz był jednym z niewielu lekarzy przeprowadzających zabieg "późnej aborcji" - czyli takiej, która odbywa się na przełomie 2 i 3 trymestru.
W swojej karierze był już raz postrzelony, demolowano mu gabinet, podkładano bombę, prześladowali go zwolennicy pro-life. Zastrzelony został w kościele.

Stany Zjednoczone z jednej strony słyną z dosyć liberalnego podejścia do religii - zarejestrowanych jest tam multum grup, co przekłada się na jakieś 97% zteizowanych obywateli, którzy w coś wierzą - co przekłada się często na silny konserwatyzm moralny. Jest to też kraj, w którym "obrońcy" życia potrafią strzelać do ludzi, niszczyć im mienie, przeprowadzać zamachy, uniemożliwiać pracę. Czasem nawet jeśli jest się zwyczajnym ginekologiem.

I nie, żebym był zwolennikiem późnych aborcji czy aborcji w ogóle - jestem zwolennikiem prawa wyboru. Po prostu przeraża mnie, że w cywilizowanym było nie było kraju zdarzają się takie przypadki. Że są świry, które potrafią przedkładać życie płodu nad zdrowie, życie, wolność człowieka. I to nie od dziś, czy wczoraj - ale od dawna.

piątek, 29 maja 2009

Klasyk kaczo-niemiecki z okazji nawrotu fobii niemieckich

Stare i o drugim bracie, ale w sumie pasuje. :P


czwartek, 28 maja 2009

Wojna blogowo-mediowa

Do samego zaczątku sprawy, czyli sporu kataryno-czumowego mi się wracać nie chce - ot jakoś tak do komentowania tego poziomu akcji mi się zniżać nie chce.

Stało się tak, że Dziennik w odpowiedzi na ataki internautów, stawających w obronie kataryny, do której odarcia z anonimowości przyczynił się wzmiankowany D, wytoczył ciężkie działa i poszedł na wojnę z tymiże internautami. Podobno.

Osobiście działania Dziennika, który raz po raz publikuje na swoją obronę arty różnych autorów wydają mi się być swego rodzaju próbą usprawiedliwienia samych siebie. Przed samymi sobą i internautami. Dlaczego? Może i faktycznie z powodu przyczynienia się do ujawnienia tożsamości "najsławniejszej polskiej blogerki", a może tylko dlatego, że posłużył się metodami bardziej odpowiadającymi werbowaniu agentów wywiadu.

Że przy okazji wyszedł list otwarty, w tonie 'Pocałujcie mnie w dupę' wyprodukowany przez rednacza to nawet pozytyw. Pozim buractwa, chamstwa, skrajnych dysfunkcji umysłowych, które powodują, że czytanie staje się męką oraz zwyczajne prowokatorstwo rozrosło się do rozmiarów, które dosyć mocno utrudniają komunikację.

Blogerów jako osoby publikujące zazwyczaj w miejscach innych niż gazetowe fora sprawa nie dotyczy - choć również trafiają się kwiatki to jednak ublikowanie na blogu może co najwyżej zaśmiecić internet, nie zaś jakiś konkretny temat.

Choć oczywiście precedens kataryny stawia jedną z cech blogerów pod znakiem zapytania - ba, stawia nawet pod znakiem zapytania jeden z postulatów samego Internetu! Bo oto okazuje się, że anonimowość nie jest rzeczą absolutną - zwłaszcza jak wchodzi się w sferę publiczną i coraz to bardziej staje społecznościową celebrytą.

Możemy oczywiście nie życzyć sobie tego by nas rozszyfrowywano - nas publikujących pod nickiem. Z pewnością nie życzy sobie tego bydło aktywnie biorące udział w flamewarach albo w ramach zasyfiania netu prowokatorskimi hasłami produkowanymi przez centralę partii.

Osobiście uważam, że publikowanie pod nickiem ma swoje zalety - zazwyczaj jest krótszy, łatwiej rozpoznawalny niż imię i nazwisko. W jakiś sposób chroni przed świrami, którzy odmienność poglądów uważają za zbrodnię i rzucali by czym popadnie - od jaj po koktajle Mołotowa - tak mogą co najwyżej popluć inwektywami. Również chroni przed ujawnianiem swoich poglądów publicznie - choć co zas sens ujawniać je anonimowo? Jeśli mogę coś napisać w necie to mogę to również powiedzieć w realu - who cares?

Anonimowość również ma swoje wady - szeroko rozumiana wolność słowa rodzi przekonanie, że wolno wszystko - wolno powiedzieć lub napisać każdą bzdurę, każde kłamstwo, każdą wizję rzeczywistości. Wolno to zrobić bez konsekwencji, bez brania odpowiedzialności, anonimowo i być fajnym. A jak ktoś ma uzasadniony sprzeciw to od razu cenzor, komuch i gwałciciel wolności słowa.

Oczywiście nie uważam, że należy wprowadzać jakąś kategorię myślzbrodni, która zabraniałaby publikowania swoich przemyśleń - jakie by nie były. Oczywiście należy jednak brać pod uwagę, że wolność słowa, jak każda wolność nie jest absolutna i ma swoje granice ustalane godnością czy wolnością drugiej osoby. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że czym innym jest 'myślę, że' będące przekonaniem a 'twierdzę, że' będące często dogmatyczną prawdą objawioną. Nie można też zapominać, że ciąży na nas zawsze odpowiedzialność za to co robimy, piszemy, mówimy - nie da się jej pozbyć, można ją najwyżej wcisnąć, gdzieś głęboko i nie pamiętać.

Idąc dalej - trochę brakuje pewnej 'etyki blogerskiej', wzorców zachowań, któreby ustalały co jest mniej, a co bardziej etyczne - podobnie jak można by rzec sprawa się ma z etyką dziennikarską. Chociaż - etyka etyką, a dziennikarze często swoje. Niemniej jednak pewien zbiór zasad byłby dobrym dopełnieniem netykiety - które to razem wytyczałyby wyraźną granicę między internetowymi publicystami czy publikatorami, a komentującymi, czy wreszcie ludem spamująco-flamującym.

Tak jeszcze apropos etyki - nie uważam, żeby metody rekrutacji Dziennika były super, godne popierania - wręcz przeciwnie - jednakże jednocześnie nie odbieram im prawa do bawienia się w detektywów i demaskowania anonimów. W sferze publicznej mają do tego prawo.

A co do samej wojny - media nie opanują blogosfery, ani blogosfera mediów - to dwie różne platformy - przy czym ludzie piszący pod własnym imieniem i nazwiskiem faktycznie mają trudniej - nie mogą się tak łatwo pozbyć odpowiedzialności za to co wyprodukują. W przeciwieństwie do internauty, który i owszem może tworzyć pewną postać, z którą się identyfikuje i za którą odpowiada - ale może też być jednym z wielu wcieleń stworzonych na potrzeby chwili, czy dla realizacji jakiegoś celu.

I konflikty na linii komentujący-media będą się zdarzać - tak jak komentatorzy czesto potrafią dokopać, tak powinni spodziewać się, że kiedyś ktoś im odkopnie i vice versa. Jednakże będą to tylko konflikty, a nie wojna.

Tekst powstał w ramach Debaty.

wtorek, 26 maja 2009

Dlaczego "afera BOŚ" nie jest elementem kampanii wyborczej

Po pierwsze: Kownacki nie jest kandydatem do europarlamentu
Po drugie: Kownacki pracuje dla prezydenta
Po trzecie: mówimy o tym samym prezydencie, który nie jest wbrew obiegowym opiniom, nie-patriotycznym mediom i zdrowemu rozsądkowi prezydentem swojego brata
Po czwarte: jest też tym samym prezydentem, który nie wziął udziału w kampanii wyborczej do EP, wygłaszając orędzie krytykujące obecny rząd i wychwalające poprzedni rząd
Po piąte: ten sam były rząd, którego premierem był brat prezydenta, który nie jest prezydentem swojego brata
Po szóste: nikt tak naprawdę nie identyfikuje prezydenta z jego bratem i partią, której prezesem jest brat, a z ramienia której prezydent został prezydentem
Po siódme: dlatego "afera BOŚ" nie jest elementem kampanii wyborczej, gdyż oczywistą oczywistością jest to, że afera, w którą może być zamieszana osoba blisko związana z prezydentem nie będzie miała wpływu na wynik wyborczy

Tak samo jak nie miał wpływu dziadek z Wermachtu.

Swoją drogą to ciekawi mnie czy sprawa przycichnie, ktoś jej ukręci łeb lub czy się w ogóle wyjaśni - obojętnie w którą stronę.

poniedziałek, 25 maja 2009

Kolejna notka medialna - dzinnikowo inspirowana

Tymże razem nie rozchodzi się o gazetę niemiecką, lecz polską, choć o niemieckim wydawnictwie. W internetowym wydaniu "Dziennika" pojawiły się dwa, przynajmniej z mojego punktu widzenia ciekawe, artykuliki.

Pierwszy traktuje o odwoływaniu przez PiS ministra finansów - znaczy o złożeniu wniosku o wotum nieufności, które to wotum ma jakieś szanse przejścia jeśli SLD postanowi sobie po raz kolejny strzelić w głowę i głosować coś wespół z PiSem. A zapowiada się na to, że strzelać będzie.

Jego polityka nie tylko nie przeciwdziała spowolnieniu gospodarczemu, ale przyczynia się do pogłębienia kryzysu.
Te oto słowa padły z ust Aleksandry Natalii-Świat - jednej z osławionych aniołków Jarosława z czasów, gdy ten był skłonny jeszcze wciskać narodowi kit, że poszedł drogą pokoju. Właściwie to mógłbym skomentować to dosadnie i napisać, że pani wiceszef PiS zwyczajnie pierdoli. Ale się wyjątkowo wysilę i wytłumaczę dlaczego pierdoli - znaczy skomentuję szerzej. Ano popełnia ona swoisty grzech zaklinania rzeczywistości z tego prostego względu, że póki co Polska ma się o wiele lepiej niż nasi sąsiedzi - zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt jak bardzo jesteśmy uzależnieni od wymiany handlowej z nimi. Oczywiście nie jest to wyłączną zasługą Tuska czy Rostowskiego - nie zmienia to w niczym faktu, że polityka pójścia pod prąd sprawdza się całkiem dobrze. Zasadniczo trzeba powiedzieć, że im mniej państwa w gospodarce tym lepiej - tym lepiej, że nie mamy cudacznych ruchów w kierunku "stymulowania popytu wewnętrznego" i zwiększania deficytu, co proponowała największa partia socjalistyczna w Sejmie. Nie zapominajmy też o tym, że to właśnie ta partia, wespół z koalicjantami pod kierunkiem najnowszej faworytki prezydenta pani prof. Gilowskiej odpowiada za to, że w okresie najlepszej koniunktury zrobiono dosłownie NIC w kierunku konsolidacji sektora finansowego, w dodatku zmniejszono przychody budżetowe (plus dla nas), zwiększając jednocześnie wydatki (tu już dla nas i budżetu gorzej). Można więc śmiało powiedzieć, że PiS ma aktualnie najmniej do gadania o gospodarce, ekonomii, finansach, radzeniu sobie z kryzysem, etc bo zwyczajnie dali ciała jak było dobrze. Gdyby rządzili nadal to kto wie czy nie mielibyśmy powtórki z dziury Bauca.

Oczywiście można zarzucić rządowi mizerne ruchy w kierunku dalszej prywatyzacji czy odciążania budżetu. Niewątpliwie czekać nas może w przyszłości jakaś podwyżka podatków pośrednich czy szukanie innych źródeł finansowania (ot choćby zapowiedziane dojenie z dywidend tych przedsiębiorstw, które mają zyski i mają nieszczęście być związanymi z instytucją państwową). 2010 rok też nie zapowiada się kolorowo, ale może skończy się na wzroście PKB i zadłużeinu sektora publicznego na mniej niż zapowiadane przez KE ~7% PKB.
Ale spójrzmy racjonalnie: im bardziej się zadłużymy tym więcej przyjdzie nam spłacać, a krótkotrwały wzrost koniunktury na wiele się nie zda. Ot zamiast cyklu kryzysowego w kształcie V, będziemy mieli odwrócony spinacz - w sensie to: |_| lub to |_/ albo nawet i to |__/.

Wybaczcie ale wykresów mi się robić nie chce, ale chyba każdy wie o co kaman, jak to mawiają w pewnej 'muzycznej' telewizji. Zależnie od ilości interwencji państwa kryzys może przebiegać z pozoru łagodniej, ale za to dłużej - im gorsze decyzje tym gorzej dla nas. I niestety nie można analogicznie powiedzieć, że im więcej dobrych ingerencji tym lepiej dla nas. W gruncie rzeczy głosowanie odbędzie się dopiero po eurowyborach i możliwe, że po ogłoszeniu nowelizacji budżetu, więc może nie będzie tak źle. Zależy jak zła będzie nowelizacja.

Działania SLD w tym momencie są dla mnie zupełnie pozbawione sensu - sami na chwilę obecną chyba nie mają już na podorędziu żadnego speca, a biorąc pod uwagę 'socjalny' charakter partii mogą również popierać cześć pomysłów PiS lub wyłazić z własnymi, które o kant rzyci można będzie rozbić. (Nie, nie panie Napieralski - ja wiem, że pewnie pan nie czyta - ale i tak napiszę: wy nie macie doświadczenia w wychodzeniu z kryzysu - wy je mieliście - ale wątpliwym jest byście mieli w zanadrzu ekonomistę pokroju Belki).

Drugim z artykułów przykuwającym mój wzrok jest wczorajszy list otwarty wysmażony przez Roberta Krasowskiego - naczelnego "Dziennika". W liście tym całkiem słusznie nie pozostawia on suchej nitki na żyjących złudzeniami pieniaczach internetowych. Może to dlatego, że taka arogancka menda ze mnie ale list osobiście przypadł mi do gustu - raz, że do obrońców kataryny nie należę, dwa, że za blogera czy wielkiego komentatora się nie uważam, mimo okresowych napadów megalomanii, trzy, że właściwie mnie również zwyczajnie bardzo irytują, że posłużę się niedopowiedzeniem wieczne przepychanki, kłótnie, bluzganie i mądrzenie się "wielkich" internautów. Swoją drogą jak przczytuję czasem forum "Gazety" to wręcz powala mnie ogrom różnych nicków z '1' na końcu plujących na wszystko i wszystkich - może nieobiektywnie ale mam wrażenie, że odpluwający się mają minimalnie wyższy poziom. Wnosząc z listu Krasowskiego na forum "Dziennika" podobnie jest. Ot wieczna wojna, która czasem, jak się patrzy na poziom zwyczajnego debilizmu, sprawia wrażenie sprytnego zabiegu mającego wprowadzić zamieszanie i rozpalić forumowy flame. Bo takich idiotów chyba nie rodzą. Chyba...

Tak czy inaczej, abstrahując od tabloidyzacji mediów, ich ostatnio wyjątkowo niskiego poziomu i braku nadawania dyskusji merytorycznego tonu, to trzeba przyznać, że jest sporo racji w tym co pisze rednacz. Wielu jest ludzi, którzy zwyczajnie ukrywając się za złudzeniem anonimowości piszą co popadnie zupełnie nie biorąc odpowiedzialności za swoje słowa. Taka wyjątkowo źle pojmowana wolność słowa - bo wolnosć zawsze musi iść w parze z odpowiedzialnością - bez niej jest kaleka i, że tak sparafrazuję "rozumiana jest jako wolność opluwania ludzi". A tak się zwyczajnie nie godzi - przynajmniej w cywilizowanym kraju, do miana, którego aspirujemy.

O co ta cała draka ze "Spieglem"?

Jakoś tak całkiem niedawno "Der Spiegel" (jak ja nie cierpię tych derdiedasów), opublikował artykuł o współpracownikach Hitlera w dziele "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" bardziej znanej jako Holocaust lub zwyczajnie zbrodnia ludobójstwa.

W tymże artykule znalazło się i miejsce dla polskich szmalcowników. I podniósł się zrazu raban, szczególnie po stronie Prawdziwych Patriotów. Że to zgroza, hańba, że Niemcy piszą na nowo historię i próbują zrzucić winę na innych, że przyjdzie taki czas, gdy to oni będą pokrzywdzeni, a my będziemy katami.

W sumie tak poczytałem, posłuchałem i nie wiem o co ta cała draka? Że 'Spiegel' napisał prawdę? Przecież nie byliśmy narodem świętych, przecież Polacy w czasie wojny nie byli tylko i wyłącznie bohaterami, tylko ofiarami. Przecież zdarzali się kolaboranci - zdarzali się tacy, którzy robili to dla przeżycia i tacy, którzy autentycznie metodę rozwiązania "kwestii żydowskiej" uznawali za dobrą.

Czy oni dają świadectwo całemu narodowi? Nie. Czy bohaterowie, którzy sprzeciwiali się okupantowi świadczą o całym narodzie? Nie. Bo żaden naród nie jest jednokolorowy, czy czarnobiały. W każdym zdarzają się jednostki wybitne, wyjątkowe, zdarzają się przeciętniany, świnie bandyci i ludzie przyzwoici. Absolutnie w każdym. Zdarzali się wśród mieszkańców hitlerowskich Niemiec, wśród Żydów, Ukraińców, Rosjan i Polaków. W niemalże każdym odcieniu - czy kto woli technicolor czy skalę szarości.

Więc o co ta draka? Po co te próby wypierania się przeszłości, wybielania czy oczerniania? Czy naprawdę nikt nie potrafi podejść do sprawy obiektywnie? Czemu nikt uczciwie nie potrafi przyznać, że niezależnie od geograficznej szerokości i długości miejsca urodzenia, koloru skóry, orientacji, czy czego tam innego zdarzają się ludzie dobrzy, źli, jacyś tacy pośredni? Czemu nie można zrozumieć, że działania jednostek, czy grup nie świadczą o całym społeczeństwie? Bo społeczeństwo nie zawsze przecież się zgadza, nie zawsze popiera - czasem jest mniej lub bardziej bierne, czasem aktywne. Czemu więc wciąż się uparcie próbuje tworzyć czarno-biały świat?

Bajdełejem to 'Spiegel' pisywał też o niemieckich winach - ale biorąc pod uwagę, że dla wielu jest to oczywista oczywistość to widać przeszło bez echa. I nie ma co się dziwić, że Niemcy próbują jakoś uporać się z własną historią - my robimy to na codzień.

sobota, 23 maja 2009

Orędzie podszyte kampanią, czy może na odwrót?

Stało się było dnia wczorajszego. Z nadania narodu prezydent Lech Aleksander Kaczyński wygłosił swoje pierwsze orędzie w Sejmie. Nic nowego nie powiedział, ale nihil novi w polskiej polityce to właściwie jakby standard.

Zrazu podniosły się z pisowskiej strony brawa, wręcz owacje i głosy o prezydencie dogłębnie poruszonym losem naszej gospodarki i troską o dobro obywateli, opinie z drugiej strony były tak jakby nieco mniej pozytywne.

Bo i czego się można było spodziewać po reakcji na orędzie, które przypadło na ostatnie posiedzenie Sejmu przed wyborami, gloryfikowało poronioną pisowską metodę walki z kryzysem i kopało po rządzie - rządzie platformerskim, która to PO ma największe szanse zgarnąć wygraną w eurowyborach. Dziwnym zbiegiem okoliczności przypadło również po opublikowaniu spadkowych notowań koalicji.

I nie, żeby prezydent nie miał pewnej racji zadając rządowi pytania, czy wytykając, że zabiera się do pewnych rzeczy za późno lub wcale - tylko dlaczego właśnie dziś? Dlaczego nie pół roku temu, albo trzy miesiące temu? Dlaczego podszyte jakąś teorią spiskową jakoby rząd coś zatajał? Dane są dostępne - to, że rząd jakoś niespecjalnie chce je ogłaszać to już inna sprawa. Polityka nadmiernego optymizmu, czy nieinformowania społeczeństwa ma jakiś pokrętny sens z politycznego punktu widzenia. Prezydent, teoretycznie wszystkich Polaków, praktycznie wiadomo kogo, włączający się w taką formę prowadzenia polityki troszkę mija się z rolą.

Było nie było to z oferty współpracy wyjdzie pewnie guzik, ze złotej rady o obniżaniu podatków pośrednich, przy utrzymywaniu lub zwiększaniu wydatków budżetowych korzystać nie warto, bo skończy się to tym, że w pewnym momencie gówno trafi w wentylator i dostaniemy wszyscy. Zresztą - to za czasów dobrej koniunktury zaczęto obniżać przychody do budżetu, przy jednoczesnym zwiększaniu wydatków, to jeszcze za poprzedniego rządu tworzono budżet na 2008 rok, który miał niemałe znaczenie na kształt obecnego - więc sugerowanie gdzieś w tle, że drzewiej za rządów dominującego bliźniaka było fajnie i byłoby nadal to zaklinanie rzeczywistości.

Tak więc mieliśmy orędzie podszyte kampanią wyborczą - choć część krytyki skierowanej w stronę rządu była zasadna. Mieliśmy zawoalowaną sugestię, że jest ktoś, kto zrobi nam lepiej - co już zasadności nie ma. Potem mieliśmy debatę - ale nie debatę nad orędziem, co usiłował wmawiać na antenie radyja Maryja Jarosław Kaczyński twierdząc, że było to łamaniem konstytucji.

Była to bowiem debata nad stanowiskiem/sprawozdaniem rządu o stanie polskiej gospodarki. Że wypadło zaraz po orędziu prezydenta, jest pewnie takim samym zbiegiem okoliczności, jak nagła troska i wzmiankowane orędzie wygłoszone akurat wczoraj. Że przy okazji odpowiadano (w tonie zwyczajowym, czyli bez konkretów) na pytania prezydenta to chyba nic nagannego? Skoro pytał...

Całość debaty tu już właściwie pominę, bo była dosyć nudna - ot typowe przepychanki nic nowego nie wnoszące. A ja sobie czekam na nowelizację budżetu tymczasem - pozytywnie nie będzie, ale liczę, że czas, który PO poświęcało na politykę optymizmu nie był poświęcony wyłącznie na zaklinanie rzeczywistości, ale przygotowano się do z dawna wiadomej nowelizacji. Bo napisanie jej na kolanie niestety nada pisowskim ujadaniom pewną dozę racji.

piątek, 22 maja 2009

Spór kompetencyjny - rozstrzygnięcie

Nie zgadzam się z opiniami, które klasyfikują orzeczenie Trybunału jako remis. Właściwie od samego początku nie było mowy o remisach, czy zwycięstwach. Konstrukcja naszej Konstytucji już taka jest, że nakłada na prezydenta i Radę Ministrów konieczność współpracy. Nie jest to ani remis, ani pat, ani takie czy inne zwycięstwo - jest to sprawa w dużej mierze kultury i dobrej woli.

Brak jednoznacznych rozwiązań zapisanych w Konstytucji zmusza oba organy do współpracy, w kwestiach, które nie są ich wyłącznymi kompetencjami - i siłą rzeczy TK wydając orzeczenie jest zmuszony do pozostawania w zgodzie z literą konstytucji - tutaj nic nie zmienimy. Może co najwyżej wskazać co jest czyją wyłączną kompetencją, co zadaniem - co zrobił.

To czy prezydent może jechać, czy nie może nie powinno być kwestią dyskusyjną - jeśli chce jechać to może - zwłaszcza jeśli zagadnienie leży w sferze jego konstytucyjnych zadań. Jeśli ma uwagi co do stanowiska rządu to może je zgłosić i rząd powinien je brać pod uwagę - jednakże nie jest zmuszony do podporządkowywania się prezydentowi. Jednak jeśli chce jechać i zabierać głos w sprawach, które nie są związane z jego zadaniami, to jakby wpierdzielał się w nie swoje buty.

Jednocześnie powiedziane jest, że za politykę wewnętrzną i zewnętrzną odpowiada rząd, natomiast stanowisko tegoż na posiedzeniach RE przedstawia premier.

Ustalenie stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej na każde posiedzenie Rady Europejskiej należy, zgodnie z art. 146 ust. 2 konstytucji, do wyłącznej właściwości Rady Ministrów.

Również zadania prezydenta określone zostają jako:

Stanie na straży nienaruszalności i niepodzielności terytorium państwa polskiego oznacza zobowiązanie do przeciwdziałania wszelkim próbom cesji najmniejszej choćby części obszaru terytorialnego Polski, w tym również wód terytorialnych; przeciwdziałanie politycznej dezintegracji terytorium Polski, powstawaniu zróżnicowanych porządków publicznych, wykraczających poza konstytucyjnie dopuszczalną decentralizację władzy. Dotyczy także przeciwdziałania podejmowaniu prób wprowadzenia autonomii terytorialnej oraz dążeniom do federalizacji Polski.
Wystąpienie w ramach Unii Europeskiej zagrożeń dla integralność terytoriów państw członkowskich jest w wysokim stopniu nierealne. Okoliczność ta istotnie zawęża potrzebę udziału Prezydenta w posiedzeniach Rady Europejskiej motywowanego staniem na straży "nienaruszalności i niepodzielności terytorium" Rzeczypospolitej (art. 126 ust. 2 in fine).

Zagrożenie ze strony UE, które wymagałoby stania na straży nienaruszalności i niepodzielności jest raczej znikome, więc prezydent niespecjalnie może tutaj coś robić - bo zwyczajnie nie ma nic do roboty. Trybunał uznał również, że spora część spraw związanych z UE ma charakter nie zewnętrzny, ale wewnętrzny - a za politykę wewnętrzną rząd ponosi pełną odpowiedzialność - zarówno za jej tworzenie, jak i realizowanie. Czyli ponownie prezydent niewiele może.

Tak czy inaczej rozstrzygnięcie musiało być takie, a nie inne, bo taka jest Konstytucja - problem sporu może i nie zostanie rozwiązany, bo jego jako takiego nie mógł od samego początku rozstrzygnąć TK - po prostu zapisy są na tyle nieprecyzyjne, że prawidłowe realizowanie polityki wewnętrznej i zewnętrznej w zakresie kompetencji "pokrywających się" wymaga kultury politycznej i umiejętności współpracy.

Czy prezydent PiS jest w stanie współpracować z RM? Czy RM jest w stanie współpracować z prezydentem jednej opcji? Pewnie nie.
Nie zmienia to w niczym faktu, że w sytuacjach, gdy krzesło będzie jedno to prezydent, który będzie chciał zabrać głos w sprawach nie określonych w art. 126 będzie musiał zabierać swoje własne - w dodatku w sytuacji, w której posiedzenie RE nie będzie dotyczyło realizacji zadań przez prezydenta RP to zabieranie się tam będzie pozbawione sensu.
Nie zmienia to również faktu, że w wyłącznych kompetencjach Rady Ministrów jest ustalanie stanowiska RP - prezydent może mieć do niego uwagi, ale de facto nie ma możliwości narzucenia swoich uwag, bądź nie ma możliwości prezentowania stanowiska innego niż oficjalne. Chyba, że nieoficjalnie, ale wtedy można by go było posądzić o działanie na szkodę Polski. ;)

poniedziałek, 18 maja 2009

OPZZ się sprzedał, a Guzikiewicz NIE jest finansistą

Debata Tuska z przedstawicielami dwóch małych związków może nie była szczytowa (czyli pozwalająca osiągnąć orgazm intelektualny swoim poziomem) i zobaczyć można było pokaz unikania odpowiedzi na pytania jednak zostawia za sobą wrażenie... spokoju, tak obcego w naszej dyskusji politycznej. Związkowcy spokojnie zadawali pytania, Tusk spokojnie odpowiadał i przedstawiał swoje, hmn, fakty.
Nazwijmy to subiektywnymi faktami, bo nie wątpię, że mówił to co miał zaplanowane i co od jakiegoś czasu przedstawia - czyli staramy się i będzie dobrze. Wprawdzie nie odpowiedział wprost na pytanie co z 'Gdańskiem' jeśli KE odrzuci propozycję, jednak gdzieś tam przewinęło się, że 'stoczniowcy nie będą w gorszej sytuacji niż ci z Gdyni i Szczecina - czyli de facto jeśli to padnie to zapłacimy jako podatnicy za ichnie odprawy - aż dziwne, bo czy gdzieś tak w normalnej, prywatnej firmie jest? Ale ogólnie podobało mi się jego wystąpienie - mimo kręcenia tu i tam jasno dał do zrozumienia, że w nieskończoność kasy pompować nie można, a polskie firmy i gospodarka to coś więcej niż stocznie. Swoją drogą to o sprzedaży szczecińskiej i gdyńskiej coś będzie trzeba też napisać, ale może niech się więcej wyjaśni - w sumie martwi mnie nawet nie to czyj kapitał za tym stoi ileż niepewność tych gwarancji o budowie statków, które to gwarancje przypominają pobożne życzenia Grada - ale może jestem pesymistą - tak czy siak o tym w innej blotce.

OPZZ natomiast się sprzedał - jeszcze krótko po południu na TVP Info panu przewodniczącemu o jakże dźwięcznie brzmiącym nazwisku Guz nie przeszkadzało, że zaproszono dwa kolejne związki - moim zdaniem jak najbardziej było to zasadne, bo debata miała się chyba głównie tyczyć stoczni gdańskiej, a oni też tam pracują - co z tego, że nie palili opon w Wawie? To nawet lepiej o nich świadczy. I stwierdził, że będą.
Swoją drogą to tak dywagując chyba niniejszym przeproszę związkowców za generalizację - niektórzy faktycznie są porządni, nie robią burd, nie są z 'S' ani OPZZ - a tym z 'S' i OPZZ, którzy czują się zawstydzeni wyczynami swoich pisbolszewickich kolegów bojówkarzy i ich nie popierają, ale nie mają wielkich możliwości, żeby im powiedzieć 'przeproście i spadajcie' też za generalizację przepraszam.
Niemniej jednak - może również za politycznym poszturchnięciem, tyle, że z lewa, OPZZ zaczęły małe związki przeszkadzać i się wypiął - w sumie jego strata - nawet podwójna, bo raz, że stracili okazję na pokazanie, że jednak mają coś merytorycznego do powiedzenia, dwa, że postawiło ich to obok pisowskiej bojówki z Gałęzewskim i Guzikiewiczem na czele.

I na marginesie - Guzikiewicz nie jest finansistą i najwyraźniej chyba mu się w głowie pomieszało od obecności jego prałatowej celebrytowatości Jankowskiego, tak się gość trząsł. I bredził o tej pomocy - bo o ile faktyczny przepływ gotówkowy raczej nie wynosił 700 baniek, to jednak gwarancje, anulowane zobowiązania już mogły osiągnąć podobną kwotę. Bo jednak pomoc publiczna to nie jedynie czysta gotówka, oj nie.

Jeszcze dla ciekawskich: raport UOKiK
oraz
krytyka UOKiK przez NIK

Toto o stoczniach traktuje. I o tym ile w ostatnich latach płacił za nie podatnik.
I tyle - tak na ciepło.

sobota, 16 maja 2009

Takie święto to ja mam gdzieś

Zbliża się 4 czerwca, 20 rocznica pamiętnych wyborów. Okazja do fety, baloników, ściskania sobie rąk, pozowania polityków do zdjęć. Okazja do refleksji, do zastanowienia się co przez te lata zrobiono dobrze, a co źle. Okazja do wspomnienia tych indywidualnych tragedii, których przecież nie było mało. Okazja do spojrzenia w przyszłość, do zastanowienia się nad kierunkiem w którym powinniśmy podążać. Bo 20 lat wolnej Polski (i z maniakalnym uporem będę powtarzał, że jest to Polska wolna, choć niedoskonała) to okres wystarczający by pogratulować sobie sukcesów, by wyciągnąć wnioski z porażek, by docenić kraj w którym przyszło nam żyć.

Tymczasem jak zwykle wyszła kupa. Taka niezwyczajna, bowiem nasi kłótliwi politycy, związkowcy, komentatorzy zachowali się najzwyczajniej w świecie jak jakieś wielkie czworonożne, szczekające bydlę, które z uśmiechem samozadowolenia na pysku właśnie wydaliło parę kilogramowy ekskrement w samym środku piaskownicy z bawiącymi się dziećmi. A tą piaskownicą jest właśnie Polska, a tymi dziećmi jesteśmy właśnie my, Polacy.

Bo jesteśmy jak dzieci, mające niewielkie pojęcie jak bawić się tą zabawką, którą dostaliśmy. Nie wiedzący jak wykorzystywać wolność, którą mamy. Patrzący się zeszklonym wzrokiem na występy różnej maści klaunów, którzy kłócą się już dosłownie o wszystko. I nawet w zastraszającej większości nie wiemy o co oni tak naprawdę się kłócą. Bo ilu Polaków wie co za święto mamy niby obchodzić tego 4 czerwca?

I w sumie chrzanię to, że być może właśnie popełniam karygodną generalizację. Czasem można - tak samo jak czasem idzie się wkurwić obserwując to co się dzieje. Obserwując obłudę związkowców, relikt epoki minionej, który się nie skończył - ale który zwyczajnie minął się z powołaniem, skompromitował. I stał narzędziem polityki, która te ostatnie 20 lat wolnej Polski ma za nic. Obserwując dziwne ruchy polityków (choć z przenosinami obchodów do Krakowa to Tuska nawet rozumiem - zwykły instynkt samozachowawczy każe spieprzać jak najdalej od zadymiarzy i kompromitacji na arenie międzynarodowej), jednak wciąż nie mogę zrozumieć po jaką cholerę oni tak ślepo patrzą się w sondaże i modlą do marketingu politycznego, zamiast zrobić coś porządnie. Obserwując prawą stronę, która za wszelką cenę chce zdyskredytować obecny rząd. I lewą, która próbuje robić to samo. W imię wyborów do PE, do struktury unijnej, w której nie mielibyśmy szansy być, gdyby nie wydarzenia sprzed 20 lat. W końcu obserwując byłego już na szczęście prezydenta, któremu ego przesłoniło zdrowy rozsądek i który jak kiedyś jest za i przeciw i chyba już posiadł zdolność do bilokacji.

I nie jest bynajmniej tak, że nie doceniam roli związkowców, opozycjonistów, anonimowych czy dobrze znanych ofiar represji, a nawet ówczesnej władzy, która siadła do negocjacji. Po prostu nie chcę brać udziału w szopce, która się nam szykuje, po prostu z niesmakiem patrzę na szopkę, którą już nam zaserwowano. Bo chociaż III RP nie jest pozbawiona wad, to jednak istnieje w niej dużo więcej możliwości i perspektyw niż w poprzednim systemie. I to jest powód do świętowania oraz do wspominania - to jest powód dla którego 4 czerwca powinien być dniem, w którym świętują Polacy - wszyscy. Bo to jest dzień w którym Polacy powinni spojrzeć za siebie i docenić wkład tych, którzy umożliwili przemiany pokojowe.

Tymczasem jest do dzień, w którym sami się marginalizujemy, w którym nie mamy wystarczająco odwagi czy chęci by powiedzieć NIE! tym wszystkim, którzy wyrywają sobie to święto, przerzucają na zasługi, oskarżają tą "drugą stronę". Bo to powinno być święto wszystkich - a jest świętem marnych cyrkowców, smutnych klaunów. I dlatego pieprzę to - to już wolę sobie w spokoju wypić piwko za te 20 lat. I drugie, za pokoleniową zmianę, która chyba jest niezbędna by święta w tym kraju były świętami. Choć z drugiej strony - kto wie czy nie będzie trzeba wypić za to byśmy nie zapomnieli.

I tym gorzkim akcentem zapraszam do udziału w Debacie.

piątek, 15 maja 2009

Renegocjujemy konkordat! - część druga

Jeśli ktoś nie wie o co chodzi, to wyjaśniam, że chodzi o to mianowicie - czyli akcję mającą na celu zebranie podpisów pod petycją, a następnie ich dostarczenie właściwym organom. Dlaczego? Dlatego, że wyrażamy sprzeciw wobec jawnego łamania bądź naginania prawa. Dlatego, że chcemy państwa proobywatelskiego, w którym nie są łamane gwarantowane Konstytucją prawa obywatela. Dlatego, że obecna sytuacja jest sytuacją szkodliwą, łamiącą zasady rozdziału Kościoła od państwa. Sytuacją, w której zapisy normujące są zwyczajnie martwe lub ignorowane, a każda próba powrotu do zdrowej sytuacji jest zakrzykiwana jako atak na Kościół, atak na wiarę, na społeczność wierzących, czy wręcz Polskę nawet.

Ale nie - nie jest to akcja, jak pewnie niektórzy obrońcy istniejącego stanu rzeczy zakrzykną, skierowana przeciwko wierze, religii, czy wierzącym. Jest to akcja mająca na celu tylko i wyłącznie próbę powrotu do normalności - odseparowania tego co boskie, od tego co cesarskie. I choć pewnie wielu radykałów będzie krzyczało, że to atak na podwaliny różnych dziwnych rzeczy, które wydają im się czymś naturalnym, to tak nie jest. Bo nikt z nas nie chce dyktować w co ludzie powinni wierzyć, jak Kościół powinien interpretować Biblię, czy spisywać swoje prawa, nikt nie chce zabraniać wierzącym posiadania poglądów, mówić jakie mają być sakramenty czy wchodzić z butami w ich prywatne życie.

Jest to akcja skierowana przeciwko dyskryminacji ludzi niewierzących bądź wyznania innego niż to najczęściej występujące w ramach 'nauczania' religii poprzez wliczanie oceny do średniej, przeciwko zmuszaniu do wyrażania swojego światopoglądu bądź wyznania, które to zmuszanie łamie nasze konstytucyjne prawo, przeciwko zmuszaniu do uczestnictwa w praktykach religijnych, przeciw opłacaniu księży i katechetów z pieniędzy podatnika, co jest niezgodne z ideą, która przyświecała rozporządzającym, przeciwko indoktrynowaniu dzieci i młodzieży w placówce, która ma służyć nauczaniu i zdobywaniu wiedzy, a nie przesiąkaniu ideologią, czy przeciw łamaniu prawa poprzez wynoszenie danych osobowych uczniów i publiczne ich rozpowszechnianie przez katechetów lub księży.

Pełny tekst PETYCJI do premiera RP.
Jeśli chcesz pomóc: link do formularza do zbierania podpisów.
Jeśli chcesz być na bieżąco: zamów newsletter.
I jak zwykle zachęcam do zaglądania na blog Intel-e-genta.

wtorek, 12 maja 2009

Gdzieś nam umknął Dzień Zwycięstwa

7, 8, również 9 maja minęły bez większego echa, odezwu, czy malutkiej wspominki. Tymczasem to 7 maja w Reims niemieckie dowództwo skapitulowało przed zachodnimi aliantami, a 9 w Berlinie przed aliantem wschodnim.

I choć pewnie dla wielu, zwłaszcza teraz, gdy na fali jest oziębianie stosunków z Rosją, szukanie po kątach wrogów narodu przez Odnowicieli, plucie na III RP i tworzenie nowej historii te daty nic nie oznaczają, to nie można zapominać o jednym: wtedy faktycznie upadła Rzesza, można uznać, że wtedy faktycznie zakończyła się II Wojna Światowa w Europie. I choć Polska wyszła uszczuplona o kilkadziesiąt tysięcy km kwadratowych, choć stałą się satelitą uzależnioną od Wielkiego Brata, to jednak wyzwoliła się spod okupacji. Nie udało się stworzyć Polski suwerennej i niepodległej, bo a to musieliśmy czekać do 89' ale pamiętać trzeba, że coś się jednak wtedy odrodziło. I pomijając już lata następne (mimo wszystko raczej lepsze, niż to co moglibyśmy mieć, gdyby Rzesza faktycznie zaczęła się robić tysiącletnią), bo to nie o tym ma być, to jednak niemalże całkowite wyparcie tego dnia ze świadomości jest czymś złym.

Złe, bo to jednak było zwycięstwo. Złe, bo w polskiej świadomości, w mediach, w postępowaniu polityków, zwłaszcza ostatnimi laty zwycięża tendencja idąca w kierunku martyrologii, w kierunku wynoszenia na piedestał porażek, zrywów narodowych, które kończyły się naszymi klęskami, mesjanizmu i budowaniu postawy "och, jacy my biedni, skrzywdzeni przez los i historię i otoczenia wrogami". Złe, bo w końcu stara się nam wmówić, że jesteśmy jakimiś nieudacznikami, skrzywionymi, którzy za co się nie zabiorą to nie dokończą lub spartolą i oczywiście nigdy z naszej winy.

I nie mówię tutaj że trzeba odstawiać defilady, czy parady, huczne i kolorowe, z czołgami, helikopterami i maszerującymi równo żołnierzami jakby Wawa była kolejną Moskwą. Chociaż - może prezydent by się znowu uśmiechnął jadąc Rosomakiem i machając do obywateli? Dzień też taki późno-wiosenny, więc i z dzieciakami można iść i pooglądać. I cieszyć się oraz pamiętać. Bo z koszmaru jakim była II WŚ jednak wyszliśmy zwycięsko, bo w tym koszmarze Polacy walczyli, ginęli, przegrywali i zwyciężali - ale mieli swój cel - obojętnie czy siedzieli w oddziałach zachodnich, czy wszchodnich, czy uprawiali partyzantkę pod nosem okupanta. Był to okres, w którym nasz naród zapłacił wysoką cenę krwi i choć skończyliśmy okrojeni za wschodzie i wzmocnieni Ziemiami Odzyskanymi, choć staliśmy się zależni od Moskwy i znaleźliśmy po tej gorszej stronie Żelaznej Kurtyny to jednak Polska przetrwała te lata.

I chociaż byliśmy przedmiotem, a nie podmiotem negocjacji to zwyciężyliśmy. Może nie wygraliśmy tego co byśmy chcieli, ale wnieśliśmy jako naród swój wkład w to, że II wojna zakończyła się klęską jednego z dwóch głównych agresorów.

I do cholery dlatego trzeba o tym pamiętać! O tym, że czasem zwycięstwa bywają gorzkie, ale taki właśnie jest świat, a nam (chociaż nadużywanie liczby mnogiej jest pewnego rodzaju przekłamaniem - bo wszak wielu jest, którzy się z moją tezą nie zgodzą), jako narodowi potrzebne są zwycięstwa. Nie smutna martyrologia, nie klęski wciskane nam jako bohaterstwo - potrzebne nam zwycięstwa, nawet jeśli są gorzkie i niedoskonałe.

piątek, 8 maja 2009

Eurosceptycyzm po polsku

Jak z UPR-owca zrobić zwolennika UE?
Zmienić nazwę na Królestwo Europy, a PE na Europejską Izbę Lordów.

A tak na poważnie - polska wizja sceptycyzmu po raz kolejny okazuje się czymś zupełnie innym niż powinna być. Scetycyzm można rozumieć dwojako: jako postawę wątpiącą i ostrożną lub jako powstrzymywanie się od osądów (chociaż to bardziej kategoria filozoficzna).

Tymczasem w Polsce mianem eurosceptyków nazywa się ewidentnych przeciwników integracji europejskiej! Pomijam tutaj PiS, który przejawia postawę stania w rozkroku i którego sceptycyzm wynika z fobii bogoojczyźnianych. Rozchodzi mi się o tą stronę jeszcze bardziej na prawo - radykalne skrzydło ww. partii i wszelakie kanapówki noszące miano prawicowych - jak UPRy, LPRy, PRy, et consortes.

Ich sprzeciw jest właściwie faktem, więc być może lgnięcie do UE, a konkretnie do PE faktycznie postrzegane jest jako sceptycyzm - choć bardziej stawiałbym na nich jako na swoistą V kolumnę, czy zwyczajnych dorobkiewiczów, bo póki co przedstawiciele polskiej prawej strony w PE za wiele nie zrobili. A fobie bogoojczyźniane przyjmują barwę wręcz purpurowo-brunatną.

Czym innym jest Libertas - ten europejski, nie polski. Jako ugrupowanie stosunkowo świeże, mające możnego patrona w postaci Declana Ganleya zdołało osiągnąć sporo. I jest sceptyczne - nie w stosunku do UE jako całości, ale raczej w stosunku do centralizacyjnych posunięć, mających na celu oddanie większej władzy biurokratom w Brukseli.

I w sumie - sceptyczny w ten sposób to nawet i ja jestem, bo choć popieram dalszą integrację to postępującą w kierunku nie uniformizmu, ale federacji obywatelskiej, która bliższa jest pierwotnym ideom przyświęcającym intgracji, niż coraz bardziej usocjalistyczniającemu i regulowanemu tworowi jaki chciano nam wpakować traktatem reformującym.

I niestety Ganley inicjując Libertas w Polsce trafił najgorzej jak mógł. Pod skrzydłami Libertas Polska skupiła się bowiem śmietanka ludzi mających mizerne poparcie w kraju, w dodatku cechująca się skrajnymi poglądami, które raczej mas nie przekonają. Nie mają oni też pomysłów na UE ani planu, który mogliby przedstawić Polakom. Skutkiem czego wkład Polaski w reformację UE będzie żaden. Bo partie, które się dostaną (czyli najprawdopodobniej PO, PiS i SLD) nie będą dążyły do konfrontacji z technokratami z Brukseli. A Libertas Polska o ile się dostanie (w co szczerze wątpię), zwyczajnie stanie się statystami. Plusem jest jedynie kolejne rozbicie na polskiej prawej stronie.
Przy okazji zapraszam również do Debaty.

czwartek, 7 maja 2009

Akcja "Renegocjujmy Konkordat!"

Zaczęło się całkiem niewinnie od dyskusji na temat wynoszenia i wykorzystywania danych osobowych uczniów przez katechetów i księży. Poprzez pewną ideę doszło w końcu do skrystalizowanego, i w gruncie rzeczy dopracowanego projektu petycji do Premiera RM, dotyczącej renegocjowania Konkordatu.


Akcja Intel-e-genta spotkała się z całkiem pozytywnym odzewem wśród internautów i z tego co obiło mi się o oczy również z niemałym wsparciem. Pozwolę sobie również zacytować ideę tej akcji i plan:

W skrócie, powołujemy się na gwarantowane w Konstytucji prawo do składania petycji i wychodząc z artykułu 25 ust.2 i art. 53 Konstytucji RP domagamy się uchylenia art. 12 ust. 1 Konkordatu.

Dlaczego właśnie tak?

W toku rozmów z prawnikami, uznałem, że uchylenie właśnie tego artykułu będzie miało skutek o jaki Nam chodzi i nie ma potrzeby uchylać całego artykułu 12, ponieważ pozostałe jego ustępy nie mają większego wpływu na świecki charakter państwa jeżeli pozbawione są oparcia w ustępie pierwszym.


I tyle. Ja ze swojej strony gorąco popieram tą inicjatywę i w miarę skromnych możliwości postaram się ją jakoś wspomóc. I pamiętaj: Ty również możesz pomóc. Czy to poprzez informowanie ludzi, czy przez zwykłą rozmowę, czy inny rodzaj wsparcia.

Po informacje i bycie na bieżąco zapraszam bądź do subskrypcji bądź do czytania bloga Intel-e-genta. Projekt petycji można znaleźć TUTAJ.

poniedziałek, 4 maja 2009

PRL-u wróć!

Czytam sobie dziś artykuł o związkowcach z Sierpnia'80 okupujących biura poselskie Platformy i coraz większym obrzydzeniem napawa mnie obraz tego, w co przekształciła się skądinąd słuszna idea i postawa ochrony pracowników.

Ilekroć patrzę na kolejne przepychanki różnych central domagających się coraz to większych przywilejów, coraz większego socjalu, organizującym strajki, nierzadko wbrew woli pracować to odnoszę wrażenie, że te przerośnięte struktury dotknięte zostały przypadłością, która na pewnym etapie dotyka każdą nadmiernie rozdmuchaną organizację - przypadłość, która nazywa się dbaniem o własne, partykularne interesy - o interesy własnej kasty, jaką w tym przypadku są związkowcy.

Za szlachetnymi hasłami, za palonymi oponami, demolką w stolicy, za którą płacimy solidarnie wszyscy z naszych podatków kryją się się tylko i wyłącznie własne cele i jakieś ochłapy rzucane pracownikom, Kryją się również mechanizmy, które uniemożliwiają normalną prywatyzację nierentownych przedsiębiorstw lub dalszy rozwój tych niewielu, które rentowne są. W dodatku wedle ustawy o związkach mają tak rozdmuchane prawa i zero obowiązków, że aż głowa boli.

I tak jeszcze patrzę na postulaty sierpniowe i ich funkiel nową wersję to rzeczywiście - dzisiejsza Polska nie jest tą Polską, o którą kiedyś walczyli - dzisiejsza Polska wciąż jest krajem z nadmiernie rozdmuchany socjalem, wciąż ma swoje problemy, ale jest krajem wolnym, demokratycznym, z gospodarką rynkową, a nie prolongatą PRL-u, który to niektórzy chyba z chęcią by widzieli na powrót - choć może już bez ZOMO i PZPR - ale kto wie czy nie z jakąś inną partią, albo pod rządami syndykalistów, gdzie postawa roszczeniowa i barykady byłyby normalnym sposobem prowadzenia rozmów.

Swoją drogą: Zdaniem Szczygła "w normalnym zakładzie pracy pracownik, którego nie było dwa dni, byłby z niej zwolniony". - znaczy niby, że ci wszyscy szwendający się po Polsce związkowcy już są bezrobotni czy być może wzięli sobie, na czas niszczenia mienia publicznego, atakowania policji lub wkurwiania ludzi, którzy chcą skorzystać z urzędu lub biura poselskiego, urlop?