poniedziałek, 30 marca 2009

Kliencie - zanim zadzwonisz po prostytutkę zabezpiecz telefon!

W internetowym wydaniu poznańskiej Wyborczej możemy dziś natknąć się na taki tekst:

Prawie pół tysiąca klientów znanej poznańskiej agencji towarzyskiej z Dębca spowiada się przed policją. A blady strach padł na tych, co wzywani są na komisariat przez... zakłady pracy

Zapytamy się po co policja dzwoni do klientów? Zwłaszcza w świetle posiadania przez prokuraturę mocnych dowodów na to, że we wspomnianej agencji dochodziło do łamania prawa - m.in. zeznania samych prostytutek, którym pracodawca nie podpasował. Ano ja nie wiem. Filar też nie wie - wie policja, ale nie chciała się tą wiedzą podzielić. Rozumiem gdyby tych dowodów nie posiadano i trzeba by było odpytać klientów - u kogo zamawiali, komu płacili, etc.

Tak czy inaczej problem jako taki to nie jest, bo poza faktem, że ludzie dostaną wezwania w charakterze świadków nic im nie grozi, bo świadczenie dobrowolne i dobrowolnekorzystanie ze świadczonych usług seksualnych nie jest w Polsce karalne. I dopóki jakaś szajbnięta katoprawica czy inny element fanatyczno-religijny do władzy nie dojdzie wciąż nie będzie penalizowana.

Ale jak spojrzymy na problem z szerszej perspektywy to pojawi się kolejne pytanie: mamy oto bowiem ponad kilka tysięcy klientów jednej tylko agencji, których w Polsce jest w bród, praktycznie co roku w okresie wakacji poczytać można to o seksturystyce, to o małoletnich dających dupy pokątnie bądź uciekających do agencji. Sponsoring i wyższej klasy usługi towarzyskie, niekoniecznie łączące się z dajnością są praktycznie normą. Seks jako taki spotkać możemy już nawet w reklamie orzeszków.

Dlaczego więc nie wyprowadzić prostytucji z szarej strefy? Nie "zalegalizować" czegoś, co dotyczy jednego z najbardziej naturalnych aspektów życia człowieka? Co takiego jest w seksie, że musi koniecznie być rzeczą, którą uprawia każdy, kto ma trochę więcej farta, a o którym podle dziwnych standardów w ogóle nie powinno się mówić, rozmawiać, traktować jako coś niegodziwego i wstydliwego?

Czym różni się panna czy facet świadczący usługi seksualne od laski serwującej w skąpym stroju drinki na basenie, innej wytężającej umysł nad jakimś projektem, od wykładania kafelek czy produkowaniu jakiegoś super wypasionego oprogramowania, dzięki, któremu odmłodzimy swoje zdjęcia o 10 lat bez czytania manuala?

Pracujemy fizycznie, pracujemy umysłowo - sprzedajemy swoje umiejętności, wiedzę, siłę - czy aż tak bardzo różni się to od sprzedawania swojego ciała (a wszak pozując nawet w grzecznych sztruksach i sweterku dla marki sprzedawanej ekskluziw w markecie robimy to samo)?

Czy nie byłoby dużo łatwiej kontrolować tego zjawiska mając w pełni legalne burdele czy agencje towarzyskie, kluby ze striptizem, etc. z legalnie zatrudnionymi pracownikami, płaconymi składkami, podatkami, badaniami?

Jak widać popyt jest całkiem duży, a to on w największym stopniu kreuje podaż usług - a sam seks nie jest niczym świętym - jest po prostu naturalny i nie zawsze musi być efektem miłości, nie zawsze musi mieć na celu poczęcie potomstwa, spełnia także szereg innych funkcji. I jeśli ktoś (pbojętnie czy facet czy kobieta) załózmy ma mało czasu, albo nie jest zainteresowany stałym związkiem z wynikającymi z niego zobowiązaniami, jest mało atrakcyjny/a a jednak nie chce rezygnować z pewnego aspektu życia to powinien to robić po kryjomu, w warunkach niepewnych, tylko dlatego, że państwa nie stać na odważniejszy krok, który niesie za sobą praktycznie same plusy? Dodam tutaj, że osoby, które są mniej sfrustrowane seksualnie (a więc mają dostęp do porno, seksu płatnego czy nie) są znacznie łatwiejsze do zniesienia w życiu społecznym, a i przy tym mniej skore do popełniania różnych przestępstw na tle seksualnym.

Czemu więc nie pójść w kierunku liberalizacji prawa, które w znacznym stopniu utrudniłoby czerpanie korzyści wynikające z przymuszania do prostytucji czy wykorzystywania pracowników (wszak o to trudniej, gdy ma się spisane umowy i możliwość kontroli), zapewniałoby nieliche wpływy do budżetu plus większe bezpieczeństwo zarówno prostytutek, jak i ich klientów?

niedziela, 29 marca 2009

Nienarodzony


Motywowany kończącą się ważnością biletu, który ongiś tam został wywalczony na Politechnice i służyć miał integracji grupowej, która z racji różnych przyczyn nie doszła do skutku, postanowiłem ruszyć się na coś do kina. Mając do wyboru jakieś komedie, dramaty historyczne i horror, uzbrojony w przyuważony kiedyś na słupie plakat i krótką zapowiedź łykniętą ze strony kina ruszyłem na Nienarodzonego.

Mroczna historia o przyczajonym Niedobru, która sięga czasów wojny i wyciąga mroczne łapska w kierunku całkiem ponętnej bohaterki wydawać by się mogła całkiem dobrą rozrywką w deszczowe, niedzielne popołudnie.

I tak do meritum przechodząc - owa ponętna bohaterka (swoją drogą jednym z niewielu atutów filmu jest jej paradowanie z łazienki do pokoju i z pokoju do łazienki w kusym stroju) ma nieszczęście zostać celem dybuka, który raz to jest kabałowym niezmarłym, który błąka się pomiędzy światami i nęka żyjących, a raz złem, które pochodzić by miało jeszcze z czasów, gdy wszechświat nie puścił korzeni.

Zaczyna się stereotypowo - krótki wstęp zwiastujący nadejście Czegoś Złego, przedstawienie bohaterów, poprzez kolejne sceny to powodujące piski, krzyki i nerwowy śmiech nastolatek siedzących rząd za mną, to powoli naświetlające mroczne wydarzenia, których początek znajdujemy w badaniach nazistów i gehennie obozu koncentracyjnego. I tak razem z główną bohaterką mierzyć się będziemy ze strachem, diabełkami wyskakującymi z pudełek, w towarzystwie innego robactwa, opętanymi dziećmi, aż do Poznania Tajemnicy, Poszukiwań Rozwiązania i wreszcie Ostatecznego (czy aby na pewno?) Rozwiązania. Wszystko to w atmosferze trochę po macoszemu potraktowanej historii o dybuku, okraszonej odrobiną żydowskiego mistycyzmu wypieczonych na dobrze znanych schematach.

Sam film nie szokuje innowacyjnością, oryginalnością czy fabułą. Ta ostatnia momentami jest dziurawa i pozostawia pytania 'dlaczego tak?', 'dlaczego on?' i tym podobnymi dziurami, których na plus opowiadaniu zaliczyć nie można. Gdyby przyłożono się do scenariusza, wzięto przykład choćby z Egzorcyzmów Emily Rose, wydłużono go o dobre pół godzinki to wyszedłby całkiem dobry horror, z trzymającą się ładu historią i napięciem, którego wprawdzie tutaj nie brak, ale serwowane jest raczej jak cios z bejzbola, zamiast być umiejętnie budowanym. Muzyka jakoś specjalnie też mi w ucho nie wpadła.

Tak więc mamy horror tylko niezły, który zachwycać nie zachwyca, ale przynajmniej odstaje od wszelakich produkcji ze świrusami, którzy zamykają ludzi w dziwnych miejscach i każą odgryzać sobie kończyny, gnijącymi zombie-ludojadami czy innymi zmutowanymi psycholami. Brak tutaj nastroju grozy, tajemniczości, tego czegoś po czym wychodzi się w deszczowy wieczór z budynku z poczuciem zaspokojonych zmysłów i oddechem ulgi. Ale... na 5 z małym plusem w dziesięciostopniowej skali film zasługuje. Jak na rozrywkę w deszczowe, niedzielne popołudnie nie narzekam, parę razy zdarzyło się wbić z lekka w fotel, chociaż bardziej dzięki różnym dzwiękom z widowni, towarzyszącym dosyć przewidywalnym scenom wyskakiwania różnych rzeczy przy otwieraniu lodówki.

P.S.
Pupa na plakacie jak najbardziej wydaje się być przymiotem oryginalnym, nietkniętym ręką grafika komputerowego - sama zaś pani to jeden z głównych atutów, obok reklamy Terminatora: Ocalenie, pozbawionego na szczęście kwadratowej szczęki Arnolda.

czwartek, 26 marca 2009

Po drugie: nie bądź chciwy

Chciwość to według Katechizmu jeden z grzechów głównych. Ten z rodzaju których dostaje się bilet w jedną stronę do gorącego ustronia, gdzie rozrywki wszelakie dla wielbicieli sado-maso czekają.

Tym bardziej cieszy fakt, że jeśli bóstwo katolickie istnieje, to spore grono jego kapłanów trafi prosto do piekła. Aczkolwiek sądząc po ich zachowaniach oni chyba sami w to nie wierzą.

A skąd w ogóle ten temat? Ano trafił mi w oczy taki jeden art na GazWybie z którego to wynika jakoby pewnej poznańskiej szkole groziło zamknięcie. A wszystko dlatego, że archidiecezja odzyskała budynek, który kiedyś tam wybudował kapłan, za niespłacony kredyt uzyskany od państwa. A budynek ten niestety został zapisany kościołowi, aczkolwiek doczekał się on wywłaszczenia i dopiero niedawno powrócić raczył w ręce czarnych. A ci w ramach wynajmu budynku miastu zażyczyli sobie bagatela miliona osmiuset tysięcy nowych złociszy miesięcznie.

Zasadniczo to postawa nie jest jakaś dziwna - KRK w części instytucjonalnej przyzwyczaił do tego, że doi kasę, często ma za nic przyzwoitość i czynami świadczy o głębokim, analnym poważaniu reszty obywateli.
Przyzwyczajeni jesteśmy do działań Komisji Majątkowej, która jest organem co najmniej dziwnym, zapełnionej przedstawicielami i poplecznikami Kościoła, rozdającymi majątek jak leci. Ja tam generalnie nie mam nic przeciwko temu by majątki odzyskali - ale cholera na zasadach, które nie uderzałyby w obywateli i po cenach rynkowych, uwzględniających wartość majątku, który utracili w odniesieniu do czasów obecnych, a także procedury kontrolne i odwoławcze.
Przy okazji warto by też było się przyjrzeć wszystkim znikniętym długom i należnościom, oraz temu czy majątki zagrabione przez państwo w czasach PRL-u aby na pewno były legalnie nabyte przez Kościół.

Notka inspirowana brakiem czasu i zmęczeniem - może to niemiłe kopać po kimś, kto sam sobie strzela w stopę, ale co tam. ;]

środa, 18 marca 2009

Bohaterski profesor i zła Matuszka Europa

Nie, nie chodzi o Indianę Jonesa - ale o innego profesora, bohatera, człowieka dociekliwego, który odkrył ukryte w przypisie do stopki straszliwą wprost rzecz: UE Traktatem Lizbońskim i wspomnianym przypisem do stopki w KPP przywraca karę śmierci. Oczywiście za wystąpienia przeciw UE, zamieszki i takie tam inne masowe rozrywki.

Straszne nieprawdaż? Tak straszne, że nad problemem pochylał się niedawny szef LPR Mirek Orzechowski. Normalnie jak to dobrze, że mamy w kraju takich światłych ludzi, którzy niosą głos jeszcze światlejszego prof. "przypis do przypisu" Schachtschneidera.

Analizując zarówno traktat, jak i kartę praw, która jest dodatkiem do niego o karze śmierci nie znalazłem nic, poza wzmianką, że nikt nie może zostać na nią skazany. Jeśli chodzi o zamieszki, powstania, w obronie czyjegoś życia, to cóż - takie zapisy są, ale nie dotyczą kary śmierci jako wyroku sądowego, ale pozbawienia życia drugiego człowieka - i co najważniejsze: nie znajdują się w nowych dokumentach, ale w takim jednym z 1950 roku. A tutaj mamy o abolicji KŚ i możliwości jej przywrócenia w czasie wojny. Jak więc można zauważyć, patrząc chociażby na daty to widać, że niczego prof. "bohaterski przypis do dociekliwej stopki" Schachtschneider nie odkrył.

Oczywistym jest, że różnej maści prawicowe oszołomy drą się i pieklą lub ubolewają i ostrzegają już od chwili jak "odkrycie" ujrzało światło dzienne i nic tego nie zmieni - w końcu w ich przypadku jeśli fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów.
Jednakże czuję, wiedziony pewną dozą złośliwości, że w tym przypadku trzeba jednak jasno fakty przedstawić i twardo za nimi stanąc, w obronie przed ofensywą bełkotu pewnych dociekliwych bohaterów, wynajdujących małe druczki, tam, gdzie nikt inny wzrokiem nie dotarł.

czwartek, 12 marca 2009

Hamulcowy edukacji?

Kolejne prezydenckie weto dotyczy planowanej reformy edukacji. I choć przyznam bez bicia, że za prezydentem nie przepadam, ustawy na oczy nie widziałem, to jednak tym razem zdecydowanie pomysł weta popieram.

Zgadzam się z Intel-e-gentem i Akwilonem, że reformy w Polsce mają jakąś taką dziwną tendencję do bycia niedorobionymi, co nie powinno dziwić specjalnie, biorąc pod uwagę, że często wynosi się je na sztandary, chce jak najszybciej wprowadzić i nigdy do końca nie przemyśli tego, co naprawdę reforma powinna zmieniać.

Głównym zarzutem jaki ja mam wobec tej ustawy jest po pierwsze niewielka ilość czasu, jaki mieliby dyrektorzy placówek i rodzice na przygotowanie infrastruktury i dzieci do zmieniających się warunków. Drugim jest fakt, że obecna kondycja szkolnictwa jest bardzo niezachęcająca do eksperymentów, ale zachęcająca do zaorania.

Można powiedzieć, że przecież posyłanie 6-latków do szkół jest opcjonalne - ale chyba nikt nie bierze pod uwagę, że i tak trzeba jakoś znaleźć miejsce dla tych, którzy pójdą wcześniej do szkoły. Trzeba mieć sale i czas, przygotowaną infrastrukturę, podręczniki, przygotowaną kadrę. Nie wspominając już o tym, że dzieciaki te w dużej liczbie przypadków miałyby do czynienia z podstawówkowiczami i gimnazjalistami, którzy często przejawiają stan bliski patologii.

Weto ma wysokie szanse na odrzucenie, bo poprzeć je może co najwyżej PiS. Rezultatem pewnie będzie chaos i kolejna niedoróbka. A przecież można by siąść jeszcze raz do tej reformy, obejrzeć ją, przemyśleć, nie bawić się w fakultatywność, tylko wyznaczyć datę, kiedy obligatoryjnie 6-latki pojdą do szkół. Może to być rok 2010, może być i 2012 - ale ważne jest, żeby reforma była przemyślana, żeby placówki miały czas na dostosowanie się, kadra na przygotowanie.

Można by przy okazji pomyśleć nad sensownym wychowaniem przedszkolnym, a także reformą likwidującą gimnazja i przywracającą szkoły zawodowe wraz z ogarnięciem cyrku zwanego liceami profilowanymi.
W przeciwnym wypadku hamulcowym będzie nie wetujący prezydent, tylko rząd, któryjeszcze bardziej zamiesza w i tak złej kondycji edukacji w Polsce.

poniedziałek, 9 marca 2009

Takie tam - czyli o polityce kadrowej PO

Na Debacie aktualnie trwa dyskusja o eutanazji i in-vitro. Jako, że o jednym i drugim już pisałem i zdania jakoś nie zamierzam zmieniać, to pozostawię temat zakończony na dwóch notkach i komentarzu. Dodam jedynie, że z dupy (a raczej, czy też czyli programu Lisa na drugim kanale TVP) wzięta dyskusja nie zapowiada się na specjalnie merytoryczną. Raz, że PO specjalnie nie chce się narażać klerowi przed wyborami do PE i prezydenckimi, dwa, że takie dyskusje dyktowane programem w TiVi są z góry skazane na porażkę. I nawet Palikot tu nie pomoże.

Dlatego też zostawiając polskie piekiełko "wojen ideologicznych" (co ciekawe chyba tylko kler i klerolubni politycy mogą te tematy uważać za ideologiczną wojnę), skupię się raczej na ostatnich ruchach horyzontalnych premiera - w myśl słów pewnej piosenki "prawy do lewego".

Ruchem z prawa można nazwać poparcie dla byłej szefowej MSZ Anny Fotygi na stanowisko ambasadora przy ONZ. Organizacja ta jaka jest to każdy widzi, nie zmienia to w niczym faktu, że na tak eksponowane stanowisko lepiej puścić kogoś kto ma własne zdanie, jest bardziej zbliżony do środowisk rządowych, a nie smyczy bliźniaków i co najważniejsze ma jakieś kompetencje. Bo jeśli o to chodzi to pani Fotyga może i nadaje się na ambasadora w jakimś mało znaczącym kraju - jak Gwinea Równikowa, czy coś w okolicach Kaukazu. No, ale kompromis musi być - szkoda tylko, że ze szkodą dla Polski.

Ruchem z lewa jest poparcie dla Cimoszewicza i nominowanie go do roli sekretarza generalnego Rady Europy. Ruch jak najbardziej korzystny dla PO - raz, że przekonać do siebie mogą niezagospodarowany elektorat centro-lewicowy, dwa, że potencjalny kandydat na prezydenta pójdzie w odstawkę. Nie ma też co się dziwić Cimoszewiczowi, że wkurwiony przepychankami lewicowych watażków narysował na nich grubą kreskę. Szkoda tylko, że z sekretarzowania wyjdzie wielkie nic, bo centrum i lewica europejska mają własnych ludzi, którzy pewnie się bardziej do tego nadają, a przynajmniej mają poparcie. To już lepiej by było, gdyby wystartował zwyczajnie do PE, bez pchania się na eksponowane stanowiska.

Dodając jedno do drugiego dochodzę do paru wniosków: PO wciąż stara się gospodarować lewą stronę, która specjalnie nie ma swoich reprezentantów, pokazuje to, że wciąż chce być partią dla wszystkich - poza skrajnościami. Na ile uda się jej łączyć prawe z lewym zobaczymy. Gorączkowe sklecanie list do wyborów do PE pokazuje też, że braki kadrowe w tejże Platformie są widoczne gołym okiem - brakuje twarzy znanych lub fachowych, które można by wystawić i liczyć na dobry wynik, trzeba więc dokoptowywać ludzi vide Hubner.

Ruchy na prawo wskazują, że potrzebny jest ugłaskany mały prezydent - ot choćby, żeby za bardzo nie mieszał. A także, że potrzebny jest nowy minister spraw zagranicznych, bo Sikorskiego jakoś nad wyraz chętnie chce się wyprawiać na stanowisko szefa NATO. Czy akurat człowiek z dosyć niewyparzonym językiem, nie mający za sobą kariery i doświadczenia sztabowego (bo imo lepszy byłby tam jakiś obeznany z wojskowością jenerał) nadaje się na to stanowisko? Raczej nie - zwłaszcza biorąc pod uwagę stosunek Sikorskiego do naszego wschodniego sąsiada.

Tak czy inaczej cyrk trwa dalej - zobaczymy tylko co z tego wyjdzie - a pewnie poza Fotygą udającą ambasadora nic wielkiego.

wtorek, 3 marca 2009

Gdzie się podziała tamta Lewica?

Tekst w ramach Debaty.

Przez tamtą mam na myśli lewicę, która dwukrotnie wyniosła Kwaśniewskiego na stołek prezydencki, czy w roku 2001 utworzyła koalicję rządzącą z UP. Jakby nie oceniać ówczesnego SLD i tego co z niego wyszło do 2005 roku, nie pozostawia cienia wątpliwości fakt, że wtedy była silna, z widocznym przywództwem.

Dziś jest zaledwie cieniem - z dziwnym triumwiratem u władzy pod postacią Napieralskiego, Olejniczaka i dołączającego się gdzieniegdzie Szmajdzińskiego. Dodatkowo na swoim podwórku ma konkurencję w postaci PdP. Które to właściwie jest strasznie dziwną mieszanką centro-lewicy z centrum. Mieszanką, która źle działa zarówno na PD jak i na SDPl i Zielonych.

Poza postępującym rozdrobnieniem, kłótniami na szczycie i niemożnością porozumienia najważniejszym chyba problemem dla lewicy jest brak jakiegokolwiek programu. Nie ma z czym iść do ludzi. Elektorat "socjalny" wpadł w ręce PiS, działania idące w kierunku większego pluralizmu - zrównanie w prawach homoseksualistów są mało popularne wśród wciąż sporej ilości społeczeństwa, walka o świeckość państwa prowadzona jest chaotycznie i zbyt agresywnie momentami, co stawia taki Sojusz jako agresora, a nie obrońcę przeciwko postępującej teizacji. Jak tam obie radzą z feministkami, czy innymi równouprawnieniami to nawet nie wiem. Wiem za to, że Zieloni w ramach PdP jakoś szczególnie ekologią nie dali rady zabłysnąć.

Wniosek nasuwa się jeden: lewica coraz bardziej upada, a to jest sytuacja zła, bo prowadzi do polaryzacji sceny politycznej na centro-prawicę i radykalną prawicę, a za dużo prawicy tworzy nieprzyjemny klimat. Zwłaszcza, że wciąż istnieje szansa, że ludzie będą lgnąć do PO w ramach anty-PiSu.

Droga jaką mogłaby obrać lewica jest drogą, którą pewnie nie pójdzie - drogą, gdzie trzeba by zakopać stare sztandary i wykorzystać zaplecze i liderów mających chęci do współpracy i stworzyć jedną, silną i wyraźną partię lewicową. Jeśli to się nie stanie to Sojusz zacznie prawdopodobnie coraz bardziej uciekać do lewej ściany i betonować się na ustalonych pozycjach, mając z roku na rok coraz co bardziej się kurczący elektorat.
Pozostałe partie natomiast bez zaplecza i struktur staną się jedynie kanapówkami, które realnego wpływu mieć nie będą.

Dojście do konsensusu i umiejętność porozumienia - to jest droga jaką lewica powinna iść, nawet jeśli miałoby to oznaczać stworzenie nowej partii, pod nową nazwą i logiem (co ciekawe na prawej stronie się to udaje vide PO czy PiS), drobnica zaś będąca balastem powinna zostać odstrzelona i niech dalej się marginalizuje, jeśli nie chce współpracować.

W przeciwnym razie czekać nas będą ustawiczne przepychanki między PiS a PO, przy założeniu oczywiście, że frekwencja będzie dopisywać - bo jeśli nie dopisze to wiadomo, kto ma bardziej zdyscyplinowany i pójdący na każde skinienie wodzów z Żoliborza i Torunia, elektorat.

niedziela, 1 marca 2009

Patriotyzm - czyli dlaczego nie lubię ludzi, którzy najgłośniej o nim krzyczą

Patriotyzm (łac. patria = ojczyzna, gr. patris) – postawa szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie oraz chęć ponoszenia za nią ofiar. To stawianie dobra ojczyzny ponad własne. Charakteryzuje się też przedkładaniem celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często także gotowością do poświęcenia własnego zdrowia lub życia. Patriotyzm to również umiłowanie i pielęgnowanie narodowej tradycji, kultury czy języka.

Patriota na co dzień dba o pomyślność i dobre imię swojego kraju i narodu. Dba o symbole narodowe takie jak flaga, godło i hymn swojej ojczyzny. Nie pozwala na obrazę swego kraju. Ma wysoko rozwinięte poczucie dumy i godności narodowej zarazem jest daleki od szowinizmu czy ksenofobii, potrafi być krytyczny wobec rodaków, zwłaszcza tych których zachowanie jest dalekie od patriotyzmu. Nie wstydzi się bycia obywatelem swojej ojczyzny i przynależności do swego narodu. Gdy potrzeba manifestuje swoje przywiązanie do ojczystej kultury, języka, tradycji.

źródło: Wiki

Z definicji wydawać by się mogło, że nie jest to nic tragicznego. Tymczasem w kraju nad Wisłą nie traktuje się patriotyzmu jako pracy u podstaw, pielęgnacji tradycji, działań mających na celu poprawianie naszego dobra, a w konsekwencji dobra rozumianego ogólnie, czy budowaniu relacji z sąsiadami i dobrego imienia Polski za granicą.

W Polsce szczególnie ostatnio pojęcie patriotyzmu zawłaszczone zostało przez różne radykalne środowiska. Żeby być patriotą nie wystarczy dziś mieszkać tutaj, mówić po polsku, pracować, płacić podatków, czy generalnie cieszyć się życiem. Trzeba być szowinistą i nacjonalistą, a najlepiej jedno i drugie i ksenofobia na dokładkę.

Dziś patriotą jest ten, kto najgłośniej bredzi o Eurokołchozie, żydo-masońskich spiskach, promowaniu różnych zboczeń, a przy okazji oddaje cześć żydowskiej królowej Polski, spuszcza się w ukryciu przed orzełkiem i nad łóżkiem wiesza flagę.

Przy tej samej okazji bredzenia mimochodem chce się stawiać mur wokół graicy, imigrantów nie wpuszczać, mniejszości jeśli już jakieś się znajdą zamykać w gettach, albo na Madagaskarze, no i izolować się, popadając w pychę niczym innym nie uzasadnioną, jak tylko miejscem urodzenia, które nawet od bredzącego nie zależy.

Dlatego właśnie nie lubię rozmawiać o patriotyzmie, czy słuchać ludzi, którzy mienią się tymi prawdziwymi patriotami. Tak samo jak nie lubię gloryfikowania porażek, dziwacznej martyrologii i twierdzenia, że wszyscy wokół są źli i tylko czekają by naszą polskość zagrabiać, a królową rozdziewiczyć.

A postawy pozytywne - są, tylko, że nikt o nich nie krzyczy, a jak przejawia to ma zazwyczaj gdzieś czy go za to pochwalą czy nie, bo nie ma potrzeby oznajmiania wszem i wobec jaki to on czy ona są ach i och i wspaniali Polacy.