sobota, 28 lutego 2009

Kaczyńskiego polityka "miłości inaczej"

Od kongresu PiS, na którym zaprezentowano nowy program i odnowionego prezesa w Wiśle trochę wody smętnie popłynęło. Cały miesiąc to chyba właściwy okres by ocenić na spokojnie zmiany jakie zaszły w prezesie i polityce partii. Ocenić, a następnie spuścić do klopa - bo tak naprawdę to zmieniło się niewiele.

PiS poszedł po rozum do głowy, a tak przynajmniej mogłoby się wydawać i z partii twardej, krzyczącej, warczącej i walczącej próbuje się zmienić w partię kompetentną, krytykującą i nie wdającą się w kłótnie. Normalnie przez pierwsze dni miało się wrażenie, że jak się im z płaskiej dłoni zafunduje, to nadstawią drugi policzek.

Ale to tylko pozory. Pod zmianą wizerunkową kryją się wciąż ci sami ludzie, którzy chyba nawet nie do końca się czują dobrze w roli grzecznych dzieci. Kompetencje, czy wiedza się nie poprawiły - tego się nie da zmienić Photoshopem, czy ładnym uśmiechem. A brak tej wiedzy jest widoczny.

Kaczyński to polityk, który nie zna się na budowaniu - on musi niszczyć, musi mieć wrogów, tylko w ten sposób jest w stanie zbudować jakieś zaplecze wokół siebie, a i niewykluczone, że kiedyś to właśnie zaplecze trafi na celownik.

Pokazał to już w okresie 2005-2007 kiedy najpierw skumał się z Samoobroną i LPR, a następnie włąściwie wykończył ich, wchłaniając sporą część elektoratu tych partii - w sumie jedyne co dobre, szkoda, że jeszcze w części posad państwowych się to pałęta.

Teraz też przyjmując postawę odpowiadania na "nieuzasadnione" ataki, robienia z siebie pokrzywdzonego, "krytykowania", w ich i może ich elektoratu mniemaniu, kompetentnego krytykowania działań rządu chce się ucywilizować. Pokazać, że się stara, ma pomysły, ale zły rząd ich olewa. A oni przecież dla nas to robią.

Tymczasem jest to skalkulowane działanie, mające na celu tylko i wyłącznie to co przedtem: dorwanie się do władzy i budowę koronnego projektu jakim jest IV RP. Pakiet antykryzysowy jest w większości punktów robiony przez ludzi mających niewielkie pojęcie o ekonomii i jest nawet więcej niż z lekka dodupny.

Postawa sprzeciwu wobec euro nie opiera się na żadnych przesłankach merytorycznych, a jedynie populizmie, prezydent niby wszystkich chce godzić, niby nie jest prezydentem PiSu, a wciąż działa tak jakby brat go miał na sznurku i wciąż, mimo zapowiedzi, zgodnie z linią partii z której się wywodzi.

Cała ta zmiana to wciąż ten sam prezes i wciąż ten sam PiS - zmieniły się może metody, ale nie zmienił się ich motyw i cel. Wilk udający owcę-męczennika, którego wszyscy olewają, a on biedny chce pomóc wciąż pozostanie wilkiem. I być może niektórych, rozczarowanych działaniami PO zmiana przekonuje - ale nie mnie. Ja wciąż pamiętam 2 lata rządów PiS, złamane obietnice, bratanie się z radykałami, politykę historyczną i cały szereg ataków jakie PiS w tamtym i późniejszym okresie przeprowadził. Nie cierpię też na przypadłość zwaną "sentymentem do PRL" i za żadne skarby nie chcę powrotu tej partii do władzy - wręcz chciałbym, żeby trafiła w końcu razem ze swoim prezydentem tam, gdzie jej miejsce: czyli na śmietnik historii.

I nie przekonają mnie słowa prezesa, ani tym bardziej jego czyny pod postacią marnych spotów przedwyborczych - bo na to jest nastawiona kampania miłości - na wybory do PE i w dłuższej perspektywie na wybory do parlamentu. A nie na poprawę sytuacji Polski. Bo prezes kochać może co najwyżej siebie, ale na pewno nie swoich politycznych przeciwników.

piątek, 27 lutego 2009

Euro czy złoty?

Tekst powstał na potrzeby Debaty.

Od czasu jakiegoś obserwujemy w mediach swoistego ping-ponga między obozem rządzącym i lewicą a głównym obozem opozycyjnym, wspieranym przez Rezydenta wszystkich PiSaków. Gra dotyczy euro, tego papierowo-metalowego, a nie piłkarskiego.

Przez jednych jest forsowany jako konieczność i sposób walki z kryzysem, przez drugich jako metoda jego pogłębiania, a i pojawiają się głosy o utracie suwerenności, a nawet tożsamości narodowej. Ale abstrahując od PR-u (forsowanie euro jako recepty na kryzys) i dziwnych urojeń (jak wchodziliśmy do UE to też nas straszono utratą tego i owego i nic nie wyszło), skupmy się na aspektach ekonomicznym i politycznym.

Wprowadzenie euro ma kilka ważnych plusów:
  1. zwiększenie stabilności makroekonomicznej w długim okresie czasu
  2. pozbycie się ryzyka związanego z ryzykiem kursowym, opcjami walutowymi i spekulacjami
  3. zmniejszenie asymetrii informacji po stronie konsumenta, konieczność zwiększania konkurencyjności przez producentów
  4. ułatwione porównywanie cen produktów i usług, a także kosztów na terenie całego Eurolandu
  5. napływ inwestycji wynikający z większej stabilności rynku walutowego i pkt. 2-4
  6. wzrost gospodarczy wynikający z pkt. 5
  7. spadek stóp procentowych, tańszy kapitał, stabilna inflacja
  8. łatwiejsze planowanie budżetu

Do minusów należy zaliczyć na pewno rezygnację z prowadzenia własnej polityki monetarnej na rzecz EBC, ale też nie można tutaj zapominać, że NBP należałby do ESBC oraz o tym, że usunęłoby się ryzyko jakie niosą za sobą pomysły dodrukowywania pieniądza.
Drugim z minusów jakim nas się straszy (poza recesją) jest drożyzna, podwyższenie cen po wejściu euro.

Tak, jednorazowy wzrost cen może nastąpić - wg danych z Eurostatu w przypadku krajów "12" zmiana waluty stanowiła od 0,1-0,3 punktu procentowego. Do tego należy doliczyć normalną inflację, oraz inne czynniki, które mogą wpływać na wzrost cen i wpływały wtedy.

Warto też zauważyć, że produkty, które mogą zdrożeć stanowią około 26% koszyka dóbr, tych, które kupujemy najczęściej - stąd możliwość zauważenia wzrostu cen nieproporcjonalnego do ich rzeczywistego wzrostu. Trzeba też wspomnieć, że ceny niektórych towarów mogą również się zmniejszyć lub ustabilizować.

Co do możliwej recesji: polska gospodarka różni się od zachodnich. Tamte mają dłuższą tradycję stabilności, rynek jest też dużo bardziej regulowany, jak i również większy % PKB jest przejadany przez różnego rodzaju świadczenia publiczne. Polska natomiast otrzymała spory zastrzyk w postaci wstąpienia do UE i pieniędzy z tejże.
Kłamstwem więc, a co najmniej manipulacją mijającą się z prawdą, jest stwierdzenie, że polska gospodarka idzie szybciej od zachodnich bo nie ma euro, a gospodarki zachodnie zwolniły po euro wprowadziły.

Tekst się robi coraz dłuższy, więc krótko o polityce: wspólna waluta europejska w krótkim czasie może stać się również walutą światową, dodatkowo sprzyja ona dalszej integracji państw europejskich. Historia pokazuje, że lepiej być w grupie silnej, niż samotnie się bawić w martyrologicznego bohatera. ;)

Podsumowując: Polska stoi przed koniecznością wejścia najpierw do ERM II, co ustabilizowałoby naszą walutę, a także umożliwiałoby jej aprecjację, a później do strefy euro. Patrząc na Litwę, Łotwę czy Estonię możemy zauważyć, że ich waluty nie dostały po tyłku tak mocno jak nasza.
Przeprowadzanie referendum w sprawie terminu wprowadzenia euro to szczyt debilizmu, bo to jest coś o czym decydować powinny czynniki makroekonomiczne i specjaliści, a nie naród, który zwyczajnie się nie zna. Termin musi być optymalny. Dwugłos w sprawie euro tylko pogarsza naszą sytuację, zmniejsza zaufanie inwestorów i powoduje kolejne, drobne huśtawki złotego. Dodając do tego fakt, że główna siła opozycyjna w postaci PiS z aniołkiem prezesa i Rezydenta z doradcami w dziedzinie ekonomii jest mierna, co pokazała dwoma latami marnowania wzrostu i przeżerania go, oraz ostatnimi pomysłami na ratowanie gospodarki, należy potraktować ich jak miernoty czyli zignorować.
Potrzeba czytelnej informacji wysłanej do społeczeństwa, informacji, która raz, że obnaży indolencję eurosceptyków, dwa: rzetelnie poinformuje o wadach i zaletach waluty. Bo celować z nią trzeba głównie w niezdecydowanych. A odkładanie tego na wieczne nigdy czy lata dwudzieste XXI wieku tylko pogarszać będą naszą sytuację.

Przygonił kocioł garnkowi - czyli Santo Subito o bankach

Chciwość ludzka jest bałwochwalstwem, które sprzeciwia się prawdziwemu Bogu i jest zafałszowaniem oblicza Boga innym bogiem - mamoną - powiedział Benedykt XVI. - Musimy to odważnie obnażać - podkreślił.
Gość wie co mówi - w końcu może być pewien, że jego firma Vatican Ltd. mając za sobą około 2000 lat doświadczeń w indoktrynowaniu, manipulowaniu i wysysaniu z ludzi kasy każdą możliwą metodą, a także znakomite doświadczenie w bałwochwalstwie, zakłamywaniu Biblii i robieniu z JHWH roztrojonego osobnika z zaawansowaną schizofrenią zna się na rzeczy. A i pewnie tak łatwo kryzysowi się nie da i nie upadnie.
Może dlatego, że ich chciwość i kult mamony są nastawione tylko i wyłącznie na ciągnięcie kasy, bo banki jakby nie było muszą nią jeszcze obracać i nie mają za sobą straszaka w postaci 1000 lat smażenia się w smole za niestosowanie się do ich nakazów, no i nie są reprezentantami Niewidzialnego Przyjaciela na Ziemi.

Zauważył, że Kościół pokazuje drogi prowadzące do sprawiedliwości, miłości i nawrócenia serca. Ale - ocenił - nie jest to łatwe, bo spotyka się ze sprzeciwem "grup interesu".
Grupy interesu jako żywo przypominają mi układ, choć mam wrażenie, że ich przedstawiciele są bardziej realni, a poznawszy ciemniejsze strony tchnącego miłością Kościoła najprawdopodobniej drogę do miłości, sprawiedliwości i nawrócenia serca w wydaniu KRK traktują gorzej niż epidemię dymieniczej dżumy. Bo ja na pewno tak ją traktuję.

wtorek, 24 lutego 2009

Demerytokracja

Na pojęcie merytokracja trafiłem w sumie przypadkiem. W najbardziej ogólnym znaczeniu jest to forma sprawowania władzy/pełnienia funkcji, gdzie kryterium stanowią talent i umiejętności. Niby nic nowego, bo przecież niejednokrotnie spotykamy się z sytuacjami, gdzie ludzie z doświadczeniem, wiedzą i umiejętnościami sprawują stanowiska kierownicze, czy też kierownicy zatrudniają ludzi zdolnych, obrotnych, umiejących się odnaleźć w sytuacji.

Jako forma sprawowania władzy może budzić kontrowersje chociażby z tego względu, że o ile dosyć łatwo zweryfikować umiejętności czy wiedzę, o tyle talent jest tutaj rzeczą niejasną. Niewątpliwie jednak system taki ma zalety w porównaniu do systemów, gdzie pozycja osiągana jest poprzez koneksje, dziedziczenie majątku, nepotyzm, czy w wyniku plebiscytu popularności lub poprzez jej zagarnięcie. Prowadzić by też mogła do technokracji lub skupienia władzy i przywilejów w rękach wąskiej grupy.

Obecna jest jednak mimo wszystko w sporcie, działaniach open sourceowych, czy w zwykłym życiu, choć może zahaczać niekiedy o społeczny darwinizm. Pisał także o niej Platon w swojej Republice.

A czym jest demerytokracja? Grą słów, połączeniem demo i merytokracji. Wszak wiadomo, że pomimo dosyć otwartej formy demokracji, która zakłada pluralizm i równość wobec np. prawa, czy zasadzie reprezentacji funkcjonują różnego rodzaju ograniczniki.

Kryteriów merytokracji nie powinno się stosować jako cenzusu w przypadku czynnego prawa wyborczego, jednak jak najbardziej powinna być stosowana w przypadku prawa biernego. Na pewno jest to pewne ograniczenie zasady reprezentacji, ale nie można zapominać, że rządzący powinni być ekspertami w swoich dziedzinach. Do czego prowadzą przedwyborcze kiermasze i niedoinformowane społeczeństwo, mieliśmy okazję widzieć nie raz.

Mawia się, że jakie społeczeństwo tacy rządzący i to jest niestety prawda - ładny uśmiech, niekaralność i wiek to zdecydowanie za mało, żeby potencjalny kandydat miał predyspozycje do sprawowania władzy. A może być nawet i gorzej, gdy kandydatem jest populista. Dodając do tego odpowiednie wykształcenie czy doświadczenie zyskujemy trochę więcej pewności, że gość, który do nas mówi z telewizora nie obiecuje cudów na kiju i istnieje szansa, że oprócz psucia i realizowania jakiejś własnej wizji będzie pracował jak najwydajniej - oczywiście przy odpowiednim wynagrodzeniu i odpowiedzialności za ponoszone porażki.

niedziela, 22 lutego 2009

PRL bis - IV RP kontratakuje

Mamy już różnego rodzaju pomysły byleby "Polska rosła silna i katolicka". Teraz mamy kolejny z serii byleby "Polska była silna i patriotyczna". Bo flaga jako rzecz święta, uroczyście wyprana i odprasowana niewątpliwie wzmocni naszen polski patriotyzm i tożsamość narodową.

- Nowe przepisy mają pomóc w zachowaniu naszej narodowej tożsamości. Jesteśmy w Unii, do naszego życia przenika coraz więcej symboli europejskich. Być może już wkrótce nie będziemy mieli złotego, zniknęły szlabany na przejściach granicznych. Musimy dbać o flagę - mówi w rozmowie z TVP Info Czartoryski. Poseł dodaje, że "kar za brak flagi nie będzie". - To byłby absurd - wyjaśnia.

Dobrze, że pan Czartoryski dostrzega absurd karania za nieposiadanie tejże wywieszonej flagi, bo już nachodziła mnie obawa, że jak za czasów Polskiej Republiki Ludowej po dzielni będzie chodził pan dzielnicowy i skrzętnie sprawdzał i notował kto flagi na 1 maja nie wywiesił. Szkoda, że nie dostrzega absurdalności obligatoryjnego wywieszania flagi.

Teraz tylko czekać na IV RPową wersję pochodu pierwszomajowego - czyli obowiązkową pielgrzymkę na Jasną Górę. Lub do Torunia. Bo ustrój gospodarczy PRL, politykę inwigilacji i wrogów ludu czyli "układ" już przerabialiśmy.

sobota, 21 lutego 2009

PPPP - Prawdziwie Patriotyczna Polska Prawica

Poniższy tekst jest tylko i wyłącznie efektem obserwacji, przemyśleń i wypaczonego poczucia humoru autora.

Kilka czynników, które definiują PPPP:

- niezależnie od tego jak nazywa się partia to zawsze jest ona jedyną PPPP - wszystkie inne są mniej PPP
- każdy kto znajduje się bardziej na lewo od PPPP jest lewakiem
- nawet jeśli PPPP jest bardziej socjalistyczna w swoim programie, niż partia faktycznie lewicowa
- PPPP nie zawsze jest socjalistyczna, czasem jest konserwatywno-liberalna
- liberalizm PPPP jest zazwyczaj anarchokapitalizmem
- konserwatyzm jest zazwyczaj konserwatyzmem
- każda PPPP jest konserwatywna
- każda PPPP wyznaje tradycyjne wartości chrześcijańskie
- niektóre nawet bardziej niż inne
- te, które robią to mniej wyznają te same zasady co te, które bardziej, ale dopuszczają w swoje szeregi np. ateistów
- przynajmniej w teorii
- PPPP jest patriotyczna nawet jeśli optuje za monarchią i władztwem saskim lub rosyjskim
- każda PPPP jest antykomunistyczna
- nawet jeśli ma w swoich szeregach członków byłej PZPR lub jest zwolennikiem ścisłych stosunków z Rosją (dmowszczyzm)
- PPPP w ramach swoich wartości chrześcijańskich nie posługują się mową nienawiści, nie dyskryminują nikogo, nie dążą do tworzenia swoistych gett, ani nie oceniają człowieka
- wyjątek od powyższego stanowią homoseksualiści, Eskimosi, Żydzi, masoni, lewacy, socjaliści, ateiści, feministki
- aczkolwiek nie polega to bynajmniej na ocenianiu ludzi, a jedynie na krytyce grzesznego postępowania (kryteria grzeszności są cokolwiek niejasne z powodu bariery językowej na drodze płonący krzak - człowiek)
- PPPP jest zawsze bardziej P niż inne (już o tym pisałem, ale należy to wyraźnie zaznaczyć)
- PPPP zasadniczo nie jest przeciwko wolności, przynajmniej dopóki stosujemy się do ich reguł
- PPPP z racji konserwatyzmu jest za boskim porządkiem rzeczy, tradycyjnym podziałem ról w rodzinie i tym podobnym wartościom, których nikt nie potrafi doprecyzować
- PPPP uważa, że Kościół powinien być oddzielony od państwa, ale państwo od Kościoła już niekoniecznie
- marketing polityczny w wykonaniu PPPP nie jest marketingiem, a jedynie krzewieniem pozytywnych wartości
- marketing polityczny w wykonaniu kogoś innego jest manipulacją
- PPPP widzi realne zagrożenia dla polskości
- realne zagrożenia mimo braku wskazania konkretnych przykładów, działań i dowodów są realne i zawsze były
- każdy kto temu zaprzecza jest albo agentem wrażych grup lub został zmanipulowany
- każda nowo powstała PPPP jest bardziej PPP od pozostałych, a najbardziej od formacji z której się odłączyła
- Okrągły Stół był zdradą
- Lewy Czerwcowy był zdradą jeszcze gorszą
- lustracja musi być przeprowadzona, nawet jeśli wiarygodność papierów jest wątpliwa
- najlepszą formą lustracji jest dopuszczenie każdego obywatela do dokumentów, poprzez trzymanie ich w apolitycznym urzędzie, którego publikacje nie są używane do walki politycznej
- media prawicowe w odróżnieniu od pozostałych są zawsze obiektywne, zawsze podają sprawdzone i prawdziwe informacje i zawsze są utrzymywane z kapitału polskiego
- PPPP jest przeciwko eutanazji, aborcji, in vitro ponieważ zastępują Boga w dziele tworzenia lub zakańczania życia
- nie przeszkadza to PPPP szczepić się na grypę
- postulaty i działania PPPP nigdy nie są nielogiczne lub nacechowane hipokryzją - to tylko inni ich nie rozumieją
- prawdopodobnie dlatego, że są lewakami
- każda PPPP będzie zaprzeczać, że człowiek jest małpą, ale nie będzie to w niczym przeszkadzało twierdzić im, że niektórzy ludzie są sztyletami

Mam dość.
c.d.może n.

czwartek, 19 lutego 2009

Huśtawka złotego - czemu nie możemy ufać bankom i dlaczego powinniśmy myśleć

Kryzysu ciąg dalszy czyli wahania kursu złotego ostatnimi dniami.

Po oświadczeniu Goldman Sachs o zakończeniu akcji na złotym możemy być pewni, że ostatnie spadki złotego zostały nam ufundowane głównie dzięki kontrolowanym akcjom banków inwestycyjnych. A graczy na tym rynku jest kilku, żeby obok GS wymienić Rosenberga, czy JP Morgan lub Merrill Lynch i Unicredito.

Co ciekawsze 3 z wymienionych były również największymi wystawcami tak zwanych "zero kosztowych" opcji walutowych, które zapewniły naszym eksporterom straty, które gdzieniegdzie określa się jako mogące sięgnąć nawet 50 mld złotych. O samych opcjach walutowych i ich mechanizmach możemy poczytać tutaj (źr: mag w komentarzu na Lewym Sierpowym). Na podstawie badań możemy stwierdzić, że banki, które przynajmniej teoretycznie powinny działać tak by zarobić, ale również tak, aby klient był uczciwie poinformowany o zyskach, ryzyku i generalnie na jego korzyść, poszły w działania, które można porównać do plagi szarańczy i działały z premedytacją na niekorzyść swoich klientów. Owszem - można mówić, że sami sobie winni skoro zdecydowali się na hazard - ale czy tylko i wyłącznie oni, skoro to banki i spekulanci, a także ich analitycy stworzyli to kasyno, mechanizmy, a następnie sterowali wynikami maszyn?

Oczywiście cięzko jest udowodnić tą działalność, zwłaszcza biorąc pod uwagę specyfikę przepływów pieniężnych i różnego rodzaju kruczki, a także to, że celowo doprowadzono do deprecjacji złotego poprzez jego wyprzedaż lub publikacje analiz, które, powiedzmy, że miały na celu nie rzetelną informację, a zmniejszenie zaufania do naszej (i innych) waluty.

Należy do tego dołożyć kwestię ostatnich problemów z kredytami - zmiany marż, kosztów utrzymania, umów, trudności z odnawianiem kredytów, czy ich otrzymywaniem, a także politykę gromadzenia kapitału i transferowania go ze spółek córek do central.

Powyższe jak już wspominałem może być niezwykle trudne do udowodnienia na gruncie sądowym (gdybyśmy np. chcieli bawić się z opcjami walutowymi jak to chciał robić wicepremier Pawlak), a ich anulowanie, choć kuszące ze względu na zwalenie całych kosztów lub ich anulowanie na banki, mogłoby spotkać się ze spadkiem zaufania inwestorów do naszej gospodarki.

Warto tutaj pamiętać, że lobby bankowe ma wiele narzędzi opiniotwórczych i siłę, pod postacią kapitału, która znacząco przewyższa możliwości działania jakiegokolwiek państwa przeciwko nim, w pojedynkę.

Ale co by nie było - ostatnie zapowiedzi o interwencji na rynku walutowym spotkały się zarówno z pochwałą, jak i krytyką. W pierwszej kolejności faktycznie: twierdzenie, że będziemy bronić przy takim, a takim kursie to dalsza zachęta dla spekulantów, a spekulacje mają to do siebie, że będąc nastawione na szybki i wysoki zysk i obarczone wysokim ryzykiem nie trwają długo.

Nie mniej jednak po dosyć zaskakującej, po odbytej na drugi dzień po deklaracji, transakcji na rynku walutowym złoty się umocnił. Należy zauważyć tutaj, że pozytywne opinie ze strony największych graczy, które mówią o wzmacnianiu złotego i zapowiedzi o dalszych interwencjach państwa, oraz o dążeniu do ERM II mogą faktycznie wpłynąć na aprecjację/rewaluację złotego i wzrost zaufania do niego. Inwestycje publiczne i racjonalniejsza polityka oszczędzania (nie tniemy na pałę, tylko z głową i staramy się w jakiś sposób kredytować działalność przedsiębiorstw z pominięciem banków) też powinna pomóc.

Nie można jednak zapominać, że co udało się komuś zrobić raz, może zrobić i po raz drugi i zachować dalece posuniętą ostrożność przy operacjach na walucie. Nie można zapominać, że długotrwałe wyzbywanie się rezerw, wraz z zapowiedzią dalszych interwencji może spowodować również wzrost zainteresowania innych spekulantów i dalszą deprecjację złotego w wyniku ich działań. Wreszcie nie można zapominać, że analogiczne działania w Wielkiej Brytanii czy Rosji na dłuższą metę nie przyniosły skutków (choć czasem mówi się, że w GB Czarna Środa stałą się Białą Środą). Sam zaś trend kursowy warto zanalizować dopiero za czas jakiś.

Niezależnie jednak od działań, które zostaną podjęte warto zastanowić się nad rolą banków w kreowaniu pieniądza oraz w stworzeniu obecnego kryzysu. Także nad daleko idącymi ograniczeniami ich możliwości do spekulacji czy wyprowadzaniu kapitału oraz przymuszeniu do traktowania obszaru na którym działają priorytetowo.

Nie twierdzę tutaj jak niektórzy kultyści Misesa, że to wszystko wina braku parytetu złota, pustego pieniądza i polityce interwencjonizmu. Twierdzę wręcz, że interwencji jest za mało, a raczej smycz jaka powinna być nałożona na banki jest za krótka i zbyt przetarta, by unikać w przyszłości podobnych sytuacji. Jest to kryzys głównie systemu, w którym stawia się na krótkotrwały zysk, bez zwracania uwagi na koszty jakie mogą zostać poniesione przez osoby trzecie i de facto pokazanie, że całkowicie wolny rynek nie sprawdziłby się.

Grupy dysponujące dużym kapitałem mają tendencję do tworzenia zwartych korporacji, czy też oligopoli i stawia nas to przed zagrożeniami związanymi z korporacjonizmem jako systemem dyktującym warunki gry i będącym pewną formą rządów.

Stawia nas również przed koniecznością racjonalnego podejmowania decyzji dotyczących wybierania przedstawicieli do parlamentu. Musimy myśleć i to myśleć długoterminowo, co bywa problematyczne i jednocześnie musimy nie skupiać się na kabaretach politycznych i kiełbasie wyborczej, ale nabyć pewną wiedzę, która umożliwi nam podejmowanie odpowiedzialności za nasze czyny i działania mające realny wpływ na kształtowanie praw czy wywieranie wpływu na instytucje, które bądź co bądź mają służyć nam, a nie my im.

I obojętnie czy będzie to nasz rząd, lobby bankowe, farmaceutyczne, czy inne musimy zdawać sobie sprawę z tego, że informacje jakie do nas docierają muszą być przekalkulowane za pomocą tej szarej masy jaką mamy w głowie. Tylko dzięki temu będziemy w stanie odpierać działania mające na celu naszą niekorzyść i tylko w ten sposób będziemy w stanie bronić się przed socjotechnicznymi metodami wywoływania paniki.

wtorek, 17 lutego 2009

Płaca minimalna

Zostałem niejako wywołany do tablicy, więc śpieszę z polemiką. ;) Przy okazji wesprę się notką z blogu Thorgotha, która to dotyczy omawianej kwestii.

Pisałem już o projektach podniesienia płacy minimalnej i skrótowo dlaczego to zły pomysł. Nie zgadza się też z Intel-e-gentem w kwestii tego, że powinna być podwyższana - a przynajmniej w chwili obecnej i w proponowanej wysokości. Możemy się godzić na to, że z czasem będą rosły ceny i koszty utrzymania, ale zupełnie nie widzę powodów do tego by godzić się na ich ustawowy wzrost.

Płaca minimalna nie jest narzędziem wolnorynkowym, jest to jedno z narzędzi interwencjonizmu państwowego, które ma zabezpieczać pewne grupy przed nadmiernym wyzyskiem czy też przed życiem w skrajnej nędzy. Czyli ustawowe regulowanie jednego warunków umowy pomiędzy pracodawcą a pracownikiem. Można oczywiście polemizować nad tym czy jest to rzeczywiście konieczne czy też nie. Rynek nie jest idealny i nie ma wątpliwości, że czasem jakieś korekty są potrzebne, ale korekty przeprowadzane z głową i na miarę możliwości ekonomicznych, a nie nabijania sobie poparcia.

Mamy kryzys - przedsiębiorstwa stają przez zalegającą w magazynach produkcją, brakami zamówień, utratą płynności finansowej, groźbami ze strony banków (np. słynne ostatnio opcje walutowe czy żądania spłaty kredytów), utrudnionym, a wręcz uniemożliwionym dostępem do kredytów. Do tego muszą ciąć koszty, jakoś funkcjonować lub upadać. I w tym momencie rodzi się pomysł by jeszcze bardziej utrudnić im życie - poprzez dodatkowe zwiększenie kosztów.
A tak - bo płaca jest kosztem i pal licho jeśli wytwarza wartość dodaną, gorzej jak jej nie wytwarza, a my i tak za nią płacimy. ;)

Zarabiając 1500 zł brutto pracownik otrzymuje netto niecałe 1112 zł, a pracodawcę kosztuje on prawie 1780 zł. Przy umowie o pracę. Żeby otrzymać netto niecałe 1500 zł płaca brutto musiałaby wynosić 2050 zł, a koszt pracodawcy około 2430 zł. Widać różnice, co nie? To nazywamy "klinem podatkowym" lub kosztem pozapodatkowym - ogólnie składki, które musi za nas płacić pracodawca.

Wg danych IPISS na wrzesień 2008 (konferencja dotycząca 2009 ma się zdaje dopiero odbyć) płaca minimalna na obecnym poziomie powinna wystarczyć do utrzymania 3 osobowej rodziny, w której obie osoby pracują za tą płacę minimalną na poziomie minimum socjalnego. Nieco gorzej to wygląda przy 4 i 5 osobowej rodzinie (oraz wzwyż).

Niemniej jednak warto zauważyć, że płaca minimalna dotyczy najcześciej osób, które mają najniższe kwalifikacje/wykształcenie, a ich praca nie ma istotnego znaczenia w skali przedsiębiorstwa - słowem praca jest warta niewiele (nawet i poniżej ustawowej płacy minimalnej), a również istnieje możliwość zastąpienia takich pracowników.

Do czego może prowadzić zwiększenie płacy minimalnej w okresie zwiększonych trudności przedsiębiorstw? W pierwszej kolejności są to:

  1. możliwość zwolnień pracowników "nieopłacalnych"
  2. zmiany umów o pracę na umowy o dzieło lub zlecenie
  3. przy wysokim bezrobociu i fakcie, że rozchodzi się najczęściej o pracę nie wymagającą wielkich kwalifikacji ryzyko zwolnienia z powodu targowania się z pracodawcą wzrasta
  4. wzrost kosztów prowadzić może do wzrostu szarej strefy - płacenia pod stołem, co przełoży się na wpływ z podatków, wpływy na poczet ZUS czy FUS
  5. zysk jest to skrótowo przychód - koszty uzyskania przychodu, jesli chcemy zachować zyski (a to jest dosyć trudne w sytuacji zadłużenia i oszczędzających klientów) konieczne jest zwiększenie przychodów. Najprościej uzyskuje się to poprzez podniesienie ceny, dzięki czemu możemy tracić na konkurencyjności.
Przy zmianie rodzaju umowy możemy też zapomnieć o pozytywach, bo pracować będzie trzeba na starych warunkach - było nie było duże bezrobocie = dużo potencjalnych ludzi, którzy mogą pracować za nas i nie narzekać, do tego problem z naliczanie stażu, ubezpieczeniem, składkami emerytalnymi.

Jesli już koniecznie chcemy chronić pewnych gorzej przystosowanych pracowników to powinniśmy robić to w okresie dobrej koniunktury, kiedy przedsiębiorcy nie borykają się z problemami, które chce się im jeszcze zwiększyć. I należy tu brać pod uwagę wskaźniki inflacyjne lub medianę płacową, a nie średnią płacę, która nie jest w tym przypadku miarodajna.

Nie można też zapominać, że ucierpią na tym również osoby, które obecnie znajdują się na poziomie przyszłej/planowanej płacy minimalnej lub niewiele ponad nią. Nierzadko się zdarza, że pracują ciężej niż "konserwator powierzchni płaskich", a konserwacja stanowi dodatkowe zajęcie w chwilach, kiedy właściwa praca nie jest wykonywana, koszty utrzymania też mają. Nie można zapominać o ludziach, którzy nie raz i nie dwa kończąc jedną pracę zjadają obiad i idą do następnej, bo chcą jakoś żyć. Jak tutaj się ma pojęcie "sprawiedliwości społecznej" skoro jednym się daje, a innych zostawia "na lodzie". Jak to jest, że jedni ludzie mogą pracować ciężej, kształcić się, szkolić, pracować na dwa etaty, a inni już nie?

I wracając do wspomnianych konserwatorów - praca jest warta tyle ile chce za nią zapłacić pracodawca i w warunkach niskiej podaży tyle ile wynegocjuje pracownik. Nie ma nigdzie napisane, że musi ona przynosić pracownikowi zysk, czy musi pokrywać koszty utrzymania. Umowa o pracę i sam stosunek pracy jest dobrowolny - tak naprawdę nikt nie zmusza ludzi do tego by podejmowali pracę lub kontynuowali ją w sytuacji, gdy im nie pasuje.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Polska Republika Socjalistyczna

Aż niemalże chciałoby się zakrzyknąć z entuzjazmem "Komuno wróć" lub ze zgrozą "O ja pier... ona wraca" gdy posłucha się niektórych pomysłów naszej opozycji bądź niektórych zażaleń związkowców. Oczywiście okrzyk zależnie od naszych upodobań i poglądów na gospodarkę.

Ale po kolei:

W piątek odbyły się pierwsze czytania dotyczące dwóch projektów w sprawie płacy minimalnej. Projekt PiS zakłada aby płaca minimalna była nie niższa od 1340 zł, natomiast projekt Lewicy dwuetapową podwyżkę płacy minimalnej: w 2010 do 45% przeciętnego wynagrodzenia, w 2011 do 50% tegoż.

Oczywiście wszystko w imię pomocy najgorzej zarabiającym. Ja wprawdzie ekonomię na studiach miałem jedynie jako przedmiot obowiązkowy i zajmuję się nią raczej hobbystycznie to nie łapię zupełnie w jaki niby sposób podwyższanie płacy minimalnej ma pomóc najgorzej zarabiającym?
Praca jest warta tyle ile wynegocjują pracodawca z pracownikiem - naturalnym jest, że pracodawca nie będzie płacił więcej niż jest w stanie wyciągnąć na pracy pracownika (dla przypomnienia płace są kosztem i jednym z elementów, który jest brany pod uwagę przy ustalaniu ceny produktu lub usługi).

Sztuczne jej podwyższanie generuje dodatkowe koszty na pracodawcy, który zwłaszcza w dobie kryzysu, gdy powoli coraz więcej firm traci płynność finansową, a koszty tną od jakiegoś czasu będzie dążył do tego by te koszty zmniejszać jeszcze bardziej. Nawet zakładając, że zdarzy się jakiś cud gospodarczy, który zakończy kryzys w roku 2009 to i tak po dupie dostaną ci, którym nasi lewicowi (tak, tak PiS to gospodarcza lewica) towarzysze w Sejmie chcą pomóc. Np. przez zwolnienia, czy też zmiany umów, które utrudniają naliczanie stażu do emerytury lub nie przewidują chorobowego.

Dostaniemy także my, gdy ceny pójdą w górę - a pójdą jeśli pracodawcy będą zmuszeni płacić więcej i jednocześnie skądś tą różnicę załatać. Nie wspominając już o zwiększeniu szarej strefy - płaceniu pod stołem lub zatrudnianiu na czarno.

Drugą rzucającą mi się ostatnio na oczy rzeczą jest narastający protest służb mundurowych skierowany przeciwko projektowi likwidującemu pewne przywileje (skądinąd same ta likwidacja nic nie powinna zmieniać, skoro niby policjantów idących na wcześniejszą emeryturę jest niewielu). Mówi się o zmienianiu reguł w czasie gry - szkoda, że nikt nie protestuje, gdy zmienia się reguły i np. podnosi pensje, co nie?
I ja bynajmniej nie uważam, że praca w służbach mundurowych jest lekka, płace wysokie, a sprzęt pierwsza klasa. Ale na chwilę obecną na stronie MSWiA o samym projekcie niewiele - ot jakaś wyliczanka jak to wygląda w innych krajach i to, że rozmowy z zainteresowanymi mają dopiero się odbyć. To może zamiast oprotestowywać coś czego jeszcze ina ma, zająć się merytorycznie problemem i przygotować jakieś pomysły, propozycje (możliwość dopracowania do 100%, nadgodziny, nocki czy co tam jeszcze), wypracować sobie pozycję do targów zamiast marudzić, że nie fair i, że w mediach się nagonkę robi. No nie dziwota, że jak ktoś oprotestowywuje odebranie przywilejów to ocena ludu pracującego, który tychże przywilejów nie posiada, a pracować musi dłużej jest raczej nie najlepsza.

I w ramach Debaty:

Czy powinno się celem ratowania polskiej gospodarki i polskich pracowników wprowadzać restrykcje dotyczące imigracji i blokować możliwość zatrudnienia obcokrajowcom?

Cóż - ja jestem liberałem, a nie związkowcem i przepływ towarów, usług, ludzi, kapitału to coś co traktuję jako rzecz równie oczywistą co codzienny wschód Słońca. Można oczywiście wprowadzać obowiązek np. stałego zameldowania, wizy, itp aby obcokrajowcy mogli sobie u nas mieszkać i legalnie pracować. Właściwie o tą legalność najbardziej chodzi, bo jeśli są zatrudniani na czarno (co i nam się zdarza) to stanowią konkurencję i to niemałą, gdy popatrzymy na to co pracodawca musi zapłacić za pracownika, a co trafia do państwa lub co pracownik musi odprowadzić naszej skarbówce.

Przy postępującej globalizacji, ułatwionemu podróżowaniu, poszukiwaniu lepiej płatnej pracy lub tańszych pracowników protekcjonizm się nie sprawdzi, a i wręcz może być szkodliwy, bo to samo co my mogą zrobić inni, a nie muszę chyba przypominać ilu Polaków sobie wyemigrowało w różne miejsca Europy i jak będzie się kształtowało bezrobocie w czasie recesji, gdy oni wszyscy zwalą się z powrotem?

Dodatkowo tak naprawdę nie jest ważne kto pracuje w naszych zakładach - ludzie konkurują ze sobą i muszą pozostawać konkurencyjni jeśli chcą pracę zyskać lub zachować. poza tym jeśli pracują u nas to również u nas zarabiają, to oni i pracodawcy w Polsce odprowadzają podatki i to również oni robią zakupy co przekłada się na to, iż inni producenci mają zamówienia. I tak spiralka się nakręca.

I tutaj cóż - w dobie globalizacji ciężko już ustalić czy firma w Polsce, ze znaną nam marką jest jeszcze polska, czy już nie i choć z PiSem się nie zgadzam w większości kwestii to w tym, że wypadałoby wspierać polskich producentów coś jest. Z tym, że dla mnie ważniejsze jest wspieranie po prostu tych, którzy w Polsce produkują, świadczą usługi i generalnie dają zatrudnienie w Polsce. Nie ma co ukrywać, że popyt jest ważnym elementem rynku i to my, jako konsumenci go tworzymy. Także mając w sklepie wybór warto się zastanowić nie tylko nad tym jak tu oszczędzić, ale też nad tym komu dajemy sygnał, że jest popyt na to co wytwarza.

Weź udział w sondzie na ten temat.

niedziela, 15 lutego 2009

Panie Andrzeju, pan się nie boi...

...pan premier murem za panem stoi. A i również partia murem stanęła jak to mieliśmy okazję ostatnio widzieć.

Gdy wyszła sprawa długów ministra Czumy nie chciałem niczego komentować, ani decydować w jedną czy drugą stronę. Mimo, iż kompetencji do piastowania urzędu ministra i Prokuratora Generalnego temu panu brak, mimo, że za nim nie przepadam to uznałem, że lepiej poczekać co z tymi rewelacjami będzie i ile z nich okaże się być prawdziwymi.

Okazało się w końcu, że długi były - niby minister je pospłacał i już ich nie ma, ale... dopiero po wyrokach sądu - co ni mniej, ni więcej oznacza, że wierzycieli to on raczej zbyt uczciwie nie traktuje. Już samo to wystarczyłoby, by w większości cywilizowanych krajów minister podał się do dymisji. Bo jednak osoba na tak eksponowanym stanowisku powinna mieć czyste konto.

A to jeszcze nie koniec: niedopuszczalne oskarżenie prokuratorów (podwładnych było nie było się publicznie nie ośmiesza), wypowiedź przy sprawie śmierci porwanego geologa, niejasności z oświadczeniem majątkowym(?), pełnienie funkcji w prywatnej firmie, zatrudnienie własnego syna jako koordynatora, strona z listą "kapusiów".

Tyle wpadek, niedopatrzeń i ataków sklerozy wystarczy już, żeby z automatu został zdymisjonowany. Brak elementarnego szacunku do podwładnych, niedyskrecja, nepotyzm, łamanie prawa (nawet TW ma jakąś ochronę prawną) - lista jest długa i pokazuje wyraźnie, że oprócz braku kompetencji, Andrzejowi Czumie brakuje również powściągliwości, dyskrecji i lecytyny.

Tymczasem premier dymisjonować nie chce, nie widzi do tego powodów, choć ministra na dywanik zawezwał. Inni politycy PO również przyłączają się do obrony, językiem nawiązując do języka POPiS z 2005 roku, bądź dwóch lat IV RP.

Jakieś bliżej nieokreślone grupy nacisku, medialna nagonka, lęk o interesy - no normalnie jakby powtórka z "układu" a biedny Czuma był celem tych ataków tylko dlatego, że jak przestanie wpadać to od razu z kopyta ruszy i wszystko posprząta. I dlatego się go boją.

A prawda raczej wygląda inaczej i jej część została już ukazana po dymisji Ćwiąkalskiego. Platformie brakuje ludzi - ławka rezerwowych jest właściwie pusta, a znane osobistości odmówiły przyjęcia stołka. I być może właśnie dlatego wybrano Czumę, który po studiach prawniczych jest i miał tą swoją krystaliczną, opozycyjną przeszłość, która miała gwarantować jego uczciwość. Tymczasem kryształek pękł i rozsypał się w drobny mak, a Tusk został z klopsem.

Kolejna dymisja w tak krótkim czasie zachwieje notowaniami, kandydata na zastępstwo najwyraźniej brak. Tylko, że dalsze wpadki ministra właściwego do ich spraw nie dosyć, że negatywnie wpłyną na odbiór rządu, to dodatkowo nie ma się co spodziewać, że ministerstwo będzie pracowało wydajnie. Podobnie prokuratura.

Ale panie Andrzeju pan się nie boi - póki co stanowisko bezpieczne, chyba, że znajdzie się następca, albo skrewi pan tak bardzo, że nawet Tusk będzie musiał przyznać, że się pan nie nadaje. A ja tymczasem uważam, że do złożenia dymisji powinno dojść - choćby już przez wzgląd na tą jakoby nieskalaną reputację i szacunek do samego siebie i urzędu.

sobota, 14 lutego 2009

Zabiliśmy amorka.



Dzisiejsza notka miała być początkowo o ministrze właściwym do spraw wpadek, ale co tam - jutro też jest dzień.

Mamy Walentynki, święto zakochanych. Choć właściwym byłoby powiedzenie święto ogłupionych. Bardziej komercyjne jest już chyba tylko Boże Narodzenie. Ze skądinąd szlachetnej idei miłości, dbałości o partnera/partnerkę i tym podobnych romantycznych pierdół zrobiono kolejną szopkę mającą na celu zdojenie ludzi z kasy.

I co w tym wszystkim najśmieszniejsze to żyją ludzie, którzy faktycznie wierzą, że w ten jeden dzień trzeba kupić prezent, trzeba zrobić kolację, trzeba komuś powiedzieć 'Kocham', a nawet współczuć tym biednym sukinsynom, którzy nie posekszą lub dołować się samotnością. Jak to jest z współczuciem dla kobiet to pojęcia nie mam. A to wszystko trzeba koniecznie zrobić dziś, bo dziś jest dzień bardziej wyjątkowy niż pozostałe 364 i tylko wyjątkowi degeneraci pozbawieni nuty romantyczności to zanegują.

Instynkty stadne i podążanie za trendami chyba nigdy u nas nie umrą. Szkoda tylko, że to wszystko takie cukierkowo mdłe, sztuczne, wręcz trywialne i nudne. Ale co tam - w końcu znaczenie ma to, co ludzie uznają za znaczące, czyż nie?

A miłośnikom Walentynek słowa pocieszenia: dobrze, że żyjemy w Polsce, a nie jakimś innym kraju.

edit: W tym wszystkim zapomniałem wspomnieć, że może gdyby nie dodawali plastikowo-papierowych serduszek do wszystkiego począwszy od Tic-taców, a skończywszy na patelniach, oraz sieci komórkowe nie budziłyby człowieka esemesami dotyczącymi ustawiania sobie walentynkowych dzwonków, grań na czekań i nie zarzucały człowieka konkursami to te pare dni przed wiadomym dniem byłoby mniej irytujące.

A, blogfrog chyba dalej ma jakies problemy z łykaniem notek z Feedburnera. Doh.

piątek, 13 lutego 2009

Zdelegalizować polityków!

Tytuł notki inspirowany komentarzem Thorgotha do wiadomości o głosowaniu nad nowelizacją ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii.

Wczoraj stosunkiem 404 za, 5 przeciw, 2 wstrzymujących się (a reszta to gdzie?) Sejm zdelegalizował popularne ostatnimi czasy w Polsce dopalacze, reklamowane przez ich sprzedawców jako alternatywa dla narkotyków. Widać wcześniejsze nasyłanie kontroli to za mało.

Nie ukrywam, że i owszem dopalacze (tabletki i zioła) wpisują się na listę środków psychoaktywnych, ale to samo powiedzieć można o kawie, papierosach, czy jakże popularnym w naszym kraju alkoholu. O samych dopalaczach poczytać można po necie i samemu wyrobić sobie opinię. Co do ustawy to początkowo, zgodnie z wytycznymi, nowelizacja miała zakazywać tylko obrotu środków zawierających benzylopiperazynę - BZP. Oczywiście polscy parlamentarzyści jak na stróżów narodu przystało postanowili pójść krok dalej i zakazać też innych substancji.

Ciekawostką jest tutaj negatywna opinia UKIE:

Urząd Komitetu Integracji Europejskiej wydał na razie negatywną opinię do projektu ustawy. - Do projektu nie dołączono badań i ekspertyz potwierdzających szkodliwość dla zdrowia niektórych substancji - tłumaczyła rzeczniczka urzędu. - Jeżeli zostaną one załączone, to nowy projekt ustawy trafi do zaopiniowania przez naszych prawników - dodała.
Oczywiście można zakrzyknąć "zgoda!", narkotyki to są, a narkotyzować społeczeństwa nie można. Szczegół, że, żeby być konsekwentnym wartałoby też przyjrzeć się wspomnianym wcześniej popularnym używkom w postaci nikotyny i alkoholu etylowego. Ilu z nas jest zdegenerowanymi narkusami, którzy wypijają z wieczora przebrzydłe piwo lub spalają fajkę? Następnie chyba zająć się farmaceutyką, potem fast foodami, a na końcu zaczipować ludzi i poddać 24 godzinnemu monitoringowi - oczywiście w ramach dbania o nasze zdrowie.

W kontekście zabaw polskich polityków zupełnie inne światło na sprawę rzuca stanowisko polityków i intelektualistów z Ameryki Łacińskiej, którzy chcą legalizacji marihuany. A co jak co to oni chyba wiedzą o czym mówią.

Jednym z głosów sprzeciwu był Marek Balicki, który stwierdził m.in., że prohibicja się nie sprawdza. I jak tak popatrzę na swoje bardziej młodzieńcze wybryki to muszę przyznać mu rację. Zakazany owoc smakuje lepiej, zwłaszcza w okresie buntu. Jak dodamy do tego politykę Konona - czyli zakazać wszystkiego, brak prawidłowej polityki informacyjnej i edukacyjnej to nie ma nic dziwnego w tym, że patrząc na balującą młodzież można odnieść wrażenie, że wyrasta nam pokolenie alkoholików i narkomanów. Choć to też będzie trochę krzywdzące, bo znam wielu ludzi, którzy mają na tyle oleju w głowie, żeby nie przesadzać, gdy pójdą na piwko, czy przypalą coś.

Problem używek właściwie jest dosyć nowy jak na naszą cywilizacyjną historię, choć same używki już takie nowe nie są. Warto się zastanowić czy jednak szkodliwość zakazywania wszystkiego nie jest większa od szkodliwości niektórych używek, które mogą służyć jedynie rozrywce czy relaksowi. Mówię tutaj o używkach z kategorii tzw. "miękkich" lub mówiąc inaczej: o tych, które w rok czy pół roku nie zrobią z człowieka ćpuna, czy nie rozwalą zdrowia i życia. A wszak jakby nie patrzeć to alkoholem się narkotyzujemy też nie zawsze (przynajmniej ludzie, którzy nie popadli w stany patologiczne). Ale to być może wynika z faktu, że o alkoholu wiemy więcej, a i widok żula zataczającego się po dworcu czy wytaczającego ze sklepu lepiej działa na wyobraźnię.
A narkotyki to taki Potwór z Szafy, którym się straszy, a wiedzy o nim niewiele.

Tak czy inaczej - legalizacja pewnych środków nie tylko eliminuje efekt "zakazanego owocu", ale również pozwala na kontrolowanie tego co jest sprzedawane poprzez badania, koncesjonowanie, a nawet możliwość monitorowania punktów sprzedaży. oczywiście musi też za tym iść odpowiednia polityka informująca o szkodliwości tych substancji i zagrożeniach, a i pogadanki w szkołach byłyby efektywniejsze, gdyby opowiadał nie ugrzeczniony gość czy panienka psycholog, ale ktoś, kto w nałogu był, sięgnął dna i udało mu się z tego wyjść. To również działa na wyobraźnię.

Tymczasem pewnie dopalacze całkiem nie znikną, co najwyżej zostaną zastąpione przez inne środki nie ujęte w ustawie. Pewnie wtedy znowu mądralińscy postanowią podeptać demokrację w Polsce i ponasyłają różnego rodzaju kontrole na sklepy. Ewentualnie zaczną się zabawy prokuratury w to czy doszło do naruszenia czegoś tam, bo ktoś zażył dopalacze i poczuł się źle. No qwa, to już nawet Wiki mówi o efektach ubocznych tych substancji, a i jesli mnie pamięć nie myli to reklamowane są jako nie do spożycia, więc żre czy pali się na własną odpowiedzialność.

Nie ma też co ukrywać, że obrót nielegalnymi substancjami się nie zmniejszy, co najwyżej ludziom zajmującym się handlem "twardymi dragami" dojdzie parę nowych produktów do rozprowadzania. Bo polityka całkowitej prohibicji i potem mamy was w dupie ze strony polityków nie działa. A i klientela chętna na ryzykanckie spróbowanie czy zabawy z czymś zakazanym się znajdzie.

O tym, że zwiększanie restrykcji nie skutkuje może powiedzieć niejedna osoba związana bądź z farmakologią, bądź leczeniem uzależnień a nawet historią. Dodatkowym problemem będzie to, że na rynku nieoficjalnym będą wciąż dostępne środki, które są niewiadomego pochodzenia, składu i tutaj dopiero mogą się pojawić zagrożenia dla zdrowia bądź życia. Pomijam już aspekt ekonomiczny czyli pozwolenie by kwitły dochody dilerów i producentów nielegalnego towaru, a państwu umykały potencjalne dochody związane z produkcją, handlem, koncesjonowaniem legalnego towaru.

I nie - legalizacja niektórych używek nie oznacza, że zaraz trzeba legalizować heroinę, kokainę, czy amfetaminę, ale też trzeba zdroworozsądkowo patrzeć na świat i nie unikać szukania rozwiązań, które są lepsze, aczkolwiek wymagają więcej wysiłku, aby przynosiły efekty. Popatrzmy na Holandię, gdzie w coffee shopach większość klientów stanowią nie Holendrzy, ale turyści, którzy u siebie nie mogą przypalić.
Jeśli zdroworozsądkowego myślenia zabraknie to za niedługo możemy się spodziewać masowych protestów kucharzy i kucharek, którym zdelegalizuje się przyprawy.

czwartek, 12 lutego 2009

Drobne zmiany plus słów kilka

Także w pierwszej kolejności: po bojach i zabawach z kodem, feedburnerem i ustawieniami blogfroga działają już wszystkie wkładki umożliwiające oddanie głosu na notkę. Cieszycie się? Bo ja tak. To teraz już możecie oceniać poszczególne notki.
Do tego jak można zauważyć parę dodatkowych widżetów i wzbogacona lista linków oraz czytanych blogów.

I obiecane słów kilka:

Polak potrafi, to powiedzonko znamy chyba wszyscy. Jak się okazuje potrafi nawet podwędzić 3 makiety czołgów z poligonu. Policji udało się je odnaleźć w trakcie próby wsadzenia ich na złomowisko. Pozostaje tylko cieszyć się, że to makiety, a nie w pełni sprawne maszyny bojowe, bo cholera wie do czego zdolna może być osoba kradnąca czołgi.

Media żyją również ostatnimi perypetiami byłego posła PO Jana Rokity i jego małżonki, posłanki PiS, Nelly jakich mieli okazję doznać ze strony niemieckiej obsługi samolotu oraz policji. Nelly zapowiada pozew, z mediów tylko "Dziennik" postanowił się posolidaryzować z poselskim małżeństwem i poparł stwierdzenie, że ktoś powinien interweniować. Również Jarosław Kaczyński uważa, że ktoś powinien - tym ktosiem jego zdaniem są służby dyplomatyczne.

Ciemne chmury powoli oddalają się też od ministra Czumy, który na dywaniku u premiera wylądował, ale dymisji uniknął. Przyznał się także, że długi i owszem miewał, jednak je spłacił i co pewnie wiecie chce pozwać "Politykę" do sądu. Kryzys kryzysem, ale wygląda na to, że prawnikom roboty nie zabraknie. Dane firmy, która prześwietlała finanse ministra mają zostać wg zapowiedzi ujawnione, co być może wyjaśni w końcu tą sprawę jednoznacznie.

W pierwszej blogowej notce pisałem o pewnych nadziejach związanych z zawieszeniem subwencji dla partii politycznych. Niestety nadzieje okazują się płonne i niknie szansa nawet na częściowe zawieszenie subwencji - PO przynajmniej będzie mogło się tłumaczyć tym, że chcieli, ale im nie pozwolono. I chociaż krok ten tchnął czystym PRem to jednak rodził pewną szansę na to, że coś się w kwestii finansowania zmieni - tej szansy nie widzą ani PiS, ani PSL, ani właściwie również SLD. W oczach i ustach Jacka Kurskiego jest to wręcz niszczenie demokracji i sytuacja grożąca niezwykłą korupcjogennością - aż strach się bać... Szkoda, że jeśli dojdzie do rezygnacji nawet z rozmów o tym, to polska scena polityczna będzie wciąż twardnieć i utrzymywać bieżące partie, które sobie o nas przypominają przy wyborach, zamiast starać się o nasze poparcie, również finansowe, przez cały czas.
W każdym razie więcej podyskutować o tym można na Debacie, w notce Finansować czy nie?

środa, 11 lutego 2009

PiS vs UPC - rzecz o TV TRWAM

A zaczęło się to tak:
List do do prezesa sieci UPC Simona Boyda podpisało 17 senatorów PiS. ”O ile pan prezes nie przywróci Telewizji Trwam w sieci kablowej UPC Polska, będziemy musieli podjąć parlamentarne interpelacje i żądać interwencji rządowej, nie wyłączając wniosku o cofnięcie koncesji na telewizyjny przekaz kablowy przyznany UPC Polska” - zagrozili.
Sprawa rozbija się o usunięcie Rydzykowizji z oferty programowej UPC (prywatnej sieci kablowej - przyp. ariakis). W pełnych uniesienia słowach mówi się od odbieraniu milionom widzów jedynego i prawdziwego katolickiego głosu w naszych odbiornikach. Najwidoczniej TV Religia ze stajni ITI na miano true katolickiej nie zasługuje - prawdopodobnie przez poruszanie spraw związanych nie tylko ze sferą sacrum sensu stricte, ale też okołoreligijnych - pozbawionych przy tym odpowiednio fundamentalistycznego i ultrapatriotycznego wydźwięku.

Co ciekawe zdanie UPC na ten temat wygląda nieco inaczej - zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt wygaśnięcia umowy, a nie jej zerwania oraz tej kilkumilionowej rzeczy odbiorców pozbawionych swojej ulubionej tivi:

UPC Polska to największy operator kablowy w kraju, dociera do około miliona abonentów. "Dostęp do stacji miało 700 tysięcy klientów, co nie znaczy, że wszyscy ją oglądali" - wyjaśnia Gołos. Twierdzi, że gdy Telewizję Trwam usunięto, niewielu abonentów skorzystało z regulaminowej możliwości zerwania umowy z UPC (mogą tak zrobić, gdy operator sam zmienia ofertę, której dotyczy umowa).


Poza rozbieżnościami w wersjach dosyć znamienne jest to, że senatorowie partii, która w swej nazwie odwołuje się do pojęć bardzo pozytywnych posuwają się do zwyczajnego lobbingu na rzecz prywatnej stacji toruńskiego redemptorysty, oraz do szantażu prezesa prywatnej firmy, która nie ma żadnego obowiązku nadawania jakiegokolwiek kanału, którego nie chce w swojej ofercie (a przypominam, że w wolnorynkowym świecie, program ustala się pod wymagania płacącego klienta).

Powstaje nie po raz kolejny pytanie czy tak jawne i karygodne działania polityków, lobbujących nie tyle już za opcją wyznaniową godzącą w świeckość i neutralność państwa, ale wręcz za swoim medialnych głosem, tubą i protektorem mogą być akceptowane przez społeczeństwo?
Czy nie zauważa się, że konsekwencje wybierania prawicy tej bardziej skrajnej w postaci LPR i PiS lub tej bardziej centrowej jak PO nie prowadzi powoli do łamania standardów wynikających z rozdziału państwa i kościoła, oraz do natrętnego serwowania nam jedynie słusznego światopoglądu?

Co do samego TV TRWAM - skoro taką troską otacza swoich telewidzów to czemu nie postara się o możliwość nadawania przez nadajniki naziemne obok puszczania się przez satelity?
Pewnie wcale, ale to wcale nie chodzi o kasę. ;]

Enjoy.

wtorek, 10 lutego 2009

100:1 czyli co powinna zrobić Polska w sprawie porwania i zabójstwa Polaka

100:1 to jeden z pomysłów na jakie się natknąłem podczas przeglądania for, konkretnie tyczy się on proporcji w jakiej powinniśmy wykańczać talibów (brak sprecyzowania czy chodzi o talibów ogólnie, czy tych odpowiedzialnych za śmierć polskiego inżyniera). Patrząc na reakcje, które są efektem działalności pakistańskiego rządu w przypadku niektórych naszych rodaków proporcja ta ulega zmianie i niekoniecznie dotyczy talibów, ale również poszerza się na Pakistańczyków.

Sama sprawa została dosyć mocno nagłośniona w mediach dopiero w ostatnich dniach - upływające ultimatum, szereg wypowiedzi polityków, w końcu informacja od porywaczy i gorączkowe weryfikowanie jej prawdziwości. Wygląda zupełnie jakby w tych ostatnich dniach starano się zapełnić lukę, która powstawała przez ostatnie 4 miesiące.

A zupełnie na boku, już poza okiem mediów i polityków (choć nie omieszkują oni okazywać współczucia i łączenia w bólu) rozgrywał się dramat bliskich, który przynajmniej do tej pory nie stał się karmą dla sępów.

Ale ja nawet nie do końca o tym chciałem napisać. Inspiracją dla tej notki są reakcje zarówno ze strony opozycyjnych polityków, jak i sporej cześci internautów komentujących tu i ówdzie. Niezmiernie rzadko słyszy się głosy rozsądku, które toną w oskarżeniach kierowanych w stronę rządu i premiera, Pakistanu w szczególności oraz róznego rodzaju pomysłach mających na celu dokonanie aktu, najlepiej niezwykle efektywnej i krwawej, zemsty z użyciem służb specjalnych.

Spójrzmy na sytuację na chłodno:
  1. Porwanie miało miejsce na terenie Pakistanu
  2. Pakistan to kraj, w którym rząd nie ma zbyt silnej pozycji i oprócz róznej maści bandytów musi sobie radzić z bandytami bardziej oficjalnymi i niezadowoleniem społęcznym
  3. Także kraj, który jest lokalnym mocarstwem, głównym sojusznikiem USA w rejonie, kanałem dla transportowania zaopatrzenia dla polskich żołnierzy w Afganistanie, oraz rywalem Indii, które lubią polski przemysł zbrojeniowy
  4. Warto pamiętać, że kraj ten jest też bardzo wyczulony na punkcie własnej suwerenności i wątpliwym jest by pozwolił polskim specsłużbom i komandosom hasać po ich terenie
  5. Ultimatum terrorystów było skierowane do rządu pakistańskiego, a nie polskiego

Zbierając te punkty do kupy rodzi nam się powoli obraz sytuacji, w której polski rząd mógł zrobić niewiele poza naciskaniem na stronę pakistańską, która to strona musi się liczyć z tym, że żądań takich dostaje parę liczba porwanych w Pakistanie osób wcale taka mała nie jest). Dodatkowo należy brać pod uwagę fakt, że rząd, który ugina się (przynajmniej oficjalnie) pod żądaniami terrorystów zazwyczaj nie funkcjonuje zbyt długo i/lub może liczyć na to, że łagodna postawa zapewni im w przyszłości wzrost liczby żądań.

Polska w tym równaniu musiałaby mieć jakiś naprawdę mocny atut, który by przekonał Pakistańczyków do wymiany więżniów na Polaka. I naprawdę oderwanym od rzeczywistości jest oskarżanie Tuska o to, że sprowokował porywaczy. Po pierwsze mało prawdopodobne, żeby słuchali oni wiadomości z Monachium i sobie tłumaczyli z polskiego na ichni, po drugie wiadomym dla każdej ze stron jest to, że oficjalnie się nie negocjuje, a nieoficjalnie załatwia takie sprawy pod stołem.

Rewelacje ministra Czumy o znajomości personaliów porywaczy i ich rodzin są również mało wiarygodne - po pierwsze skąd minister miałby je znać, po drugie nawet jeśli doszły do strony polskiej to mało w tym zasługi polskiego wywiadu wyprodukowanego przez Antonia Likwidatora, a więcej sojuszniczych, które mają większe możliwości do ich zebrania i przekazania.

Nawet zaś znane dają niewiele - Polska to nie mocarstwo typu USA, Rosja czy Chiny i bez silnego sojusznika nie może sobie pozwolić na wyskoki dyplomatyczne czy wpuszczanie komandosów na terytorium suwerennego państwa. To po prostu nie są nasze progi a i niewiadomo czy ktoś z gigantów by na to poszedł. Nagroda w wysokości 1 mln złociszy to już jakiś taki bardziej stonowany ruch, chociaż 300 tys. dolarów brzmi lepiej - przynajmniej dla ludzi, którzy żyją na tych terenach i dolara w odróżnieniu od złotówki znają.

Jakie więc konkluzje? Ano takie, że pomimo niewątpliwej tragedii jest to tragedia przede wszystkim rodziny inżyniera, a nie całego kraju i akcje mające nabić słupki popularności są naprawdę nie na miejscu. Podobnie jak i robienie z tego żałoby narodowej czy darcie na sobie szat i wygrażanie pieściami.
Stało się i nie odstanie - najważniejsze w tej chwili to spokojne przeanalizowanie sytuacji tak aby po pierwsze zminimalizować szanse wystąpienia takiej sytuacji w przyszłości, po drugie przeanalizowanie działań rządu celem stworzenia lepszej drogi nacisku i negocjacji i dopiero po trzecie zajęcie się porywaczami, chociaż akurat to trzecie może pozostać medialnym machaniem szabelką, bo bez wsparcia Pakistańczyków i sojuszniczych służb dużo sami nie zdziałamy.
Nasuwają się też pytania dotyczące walki z terroryzmem, metod jej prowadzenia i zasadności atakowania i okupowania obcych państw (vide Irak i Afganistan).

poniedziałek, 9 lutego 2009

Cywilizacja śmierci - czyli rzecz o zabijaniu płodów i embrionów

Było już o eutanazji (nawiasem mówiąc we wzmiankowanej sprawie wciąż istnieje szansa, że obrońcy życia za wszelką cenę uzyskają zwycięski duchowo i moralnie wynik) to teraz o czymś co ze względu na decyzyjność osób trzecich jest nieco bardziej kontrowersyjne.

Całkiem niedawno pojawił się projekt ustawy o in vitro - tzw. "gowinówka" jak ją zwykłem nazywać, a bardziej rzeczowo bubel prawny rodem ze średniowiecza, mający na uwadze chyba głównie embriony i nie mający w zupełności na uwadze zdrowia potencjalnych matek, ani prawa rodziców do jakiejkolwiek decyzji, czy też wyraźnie dyskryminjący osoby nie pozostające w związku małżeńskim.

Problem in vitro w oczach hierarchów Kościoła i co bardziej zabetonowanych na pozycjach konserwatywnych ludzi, dotyczy głównie faktu, że embrion taki bądź jest stworzony wbrew woli Boga (i who cares?) lub jako człowiek powinien podlegać bezwarunkowej ochronie. Czyli nie można go mrozić, nie można go wylewać z próbówki, nie można tworzyć zarodków nadliczbowych.

Zastanówmy się czym tak naprawdę jest embrion, który pozbawiony jest układu nerwowego, mózgu, świadomości, czy samoświadomości? Wynikałoby z tego, że jedynie rozwijającym się zarodkiem, który ma pewien potencjał do stania się człowiekiem. Nie czuje, nie może o sobie decydować, ba, nawet nie ma możliwości być świadomym otoczenia, a co dopiero własnego "ja".
Czy więc w przypadku zapłodnienia in vitro zasadnym jest popadanie w jakieś dywagacje metafilozoficzne, czy to człowiek, czy nie? Czy może w pierwszej kolejności trzeba wziąć pod uwagę fakty medyczne i żywego człowieka, który decyduje się na ten zabieg?

Nadmierne komplikowanie procedur - czy to poprzez zakaz badań pod kątem wad genetycznych, czy też zmuszanie kobiet do wielokrotnego nieraz poddawania się bolesnym i zagrażającym życiu zabiegom mającym na celu powtórne zaimplementowanie zarodka ma w ogóle jakiekolwiek uzasadnienie? Bo wiadomo - nie zawsze wyjdzie za pierwszym razem, a przy braku nadmiarowych zarodków trzeba powtórnie je składać. Nie wspominając o tym, że brak badań może skazać potencjalnego człowieczka na wiele nieprzyjemności jeśli dane mu będzie się urodzić z jakąś wadą wrodzoną, której nie wykryto tylko dlatego, że komuś religiol za bardzo wyżarł mózg.

Oczywiście można, wręcz powinno się zabezpieczyć nadmiarowe zarodki - choćby przez zakaz wykorzystywania ich w celu innym niż zapłodnienie in vitro. Ale darcie na sobie szat i tłuczenie, że to człowiek jest bzdurą - bo człowiekiem taki zarodek nie jest. Jest jedynie ludzkim DNA. Warto jeszcze nadmienić, że w naturze ilość takich małych człowieczków, które w naturalny sposób nie zagnieżdżają się i lądują w kiblu lub z podpaską na śmietniku idzie rokrocznie pewnie w miliony na świecie. Widzieliście kiedyś, żeby ktoś o nich wspominał, palił im świeczki czy urządzał pogrzeby? Bo ja nie.

Kolejną sprawą jest aborcja - w przypadku płodu jako cechę odróżniającą od zarodka uznaje się pojawienie cech morfologicznych umożliwiających zakwalifikowanie do homo sapiens. W każdym bądź razie gdzieś około tego szóstego tygodnia zaczynają się u niego wykształcać narządy zewnętrzne i wewnętrzne i powoli zaczyna przypominać człowieka.

W tym okresie ciężko jest jeszcze posądzać go o świadomość otoczenia, a już na pewnie nie o świadomość i możliwość podejmowania decyzji. Pojawia się pewien problem - co w przypadku, gdy ciąża zacznie zagrażać życiu matki lub jest wynikiem złamania prawa? Czy państwo ma wtedy prawo zadecydować za matkę/rodziców i kategorycznie stwierdzić: masz rodzić!
Wydaje mi się, że niespecjalnie - wybór dotyczący przerwania ciąży powinien należeć wyłącznie do rodziców (w domyśle matki, która nosi dziecko).
I tutaj nawet poszedłbym dalej i uznał, że powinien należeć do niej w każdym momencie, gdy do czynienia mamy z dwiema wspomnianymi sytuacjami (zagrożenie życia/ciąża jako wynik gwałtu, obcowania z osobą poniżej 15 roku życia), a także w przypadku, gdy po prostu zdecyduje się na jej przerwanie.
Wprawdzie sam uważam, że aborcja na życzenie powinna być jakoś ograniczona do pewnej granicy życia płodu (czyli powyżej 3 miesiąca zakaz - 3 miesiące powinny starczyć na wykrycie ciąży i decyzję) jednak ja jestem facetem i właściwie w ciąży nie będę.
Tak czy inaczej decyzja powinna należeć do rodziców, z priorytetowym wskazaniem na matkę, a nie polityków, purpuratów, czy pikietujących przed klinikami aborcyjnymi religijnych oszołomów.

W końcu państwo powinno zachować neutralność światopoglądową i nie poddawać się naciskom grup religijnych i uszanować wybór ludzi. Zaś ochrona życia powinna zaczynać się racxzej od momentu urodzenia, gdy już wiemy, że maluch doszedł na świat lub w bardziej zaostrzonym przypadku od momentu rozpoczęcia wykształcania się mózgu czy funkcjonującego układu nerwowego.

Natomiast jeśli chodzi o przeciwników in vitro i prawa do aborcji - przecież nikt nie każe im poddawać się tym procedurom, w związku z czym czemu raczej nie zajmą się własnym życiem, a nie brużdżeniem w cudzym?

A na koniec jak ktoś nie miał okazji poczytać to zapraszam do lektury Milczenia owieczek. Rzecz o aborcji. Kazimiery Szczuki.

sobota, 7 lutego 2009

"Chcę umrzeć" - czyli czy istnieje granica w prawie człowieka do decydowania o własnym losie

Właściwie w przypadku Eluany Englaro, której przypadek po raz kolejny trafił do mediów, to jej ojciec twierdzi, że ona sama nie chciałaby żyć w takim stanie, ale to może zostawmy na później.

Życie nie zawsze jest cukierkowe, cudne i kolorowe, czasem potrafi nam dokopać - takim dokopaniem może być nieuleczalna choroba i tu pojawia się pierwsze pytanie: czy człowiek, jako istota wolna nie powinna mieć prawa decydowania czy zechce się zmierzyć z chorobą, czy może jednak spasuje i umrze w godności zanim wykończy go ból, zanik mięśni, czy zanim nie stanie się wegetującym warzywem?

Jako liberał uważam, że prawo do zakończenia swojego życia jest jednym z podstawowych praw jakie implikuje sam fakt naszego życia. Oczywiście, są pewne wyjątki - ludziom, którzy próbują zakończyć swoje życie będąc zdrowymi, czy też nie w pełni władz umysłowych powinno się dać w pierwszej kolejności możliwość leczenia - bo nie można też w organizmie społecznym przyzwalać na wszystko.

Jednak inaczej ma się sprawa z ludźmi, którzy tak właściwie mogą liczyć tylko na cud lub na przełom w medycynie - a jak wiemy pierwsze to zjawisko raczej rzadkie, a drugie za często też się nie zdarza. Czy w tym momencie państwo lub organizacje pozapaństwowe mają prawo w imię wyznawanych wartości zabraniać tego ludziom i skazywać ich na cierpienie czy zmuszać do życia?

Czy Kościół Katolicki nie posuwa się zbyt daleko w swojej obronie do "godności i życia" zapominając o prawie do godnej śmierci i wolności jednostki? Chociaż pal licho - jak ktoś nie chce to go zmuszać nie można. Ale państwo musi zachować światopoglądową neutralność i nie może poddawać się naciskom grup religijnych w tym względzie.

I tu wracamy do sprawy z pierwszego akapitu: a co jeśli człowiek nie jest w stanie sam zadecydować? Czy mogą za niego zdecydować bliscy? Jeśli mamy człowieka pozostającego w stanie śpiączki od 17 lat, z nieodwracalnie zniszczonym mózgiem to jakie moralne wartości nakazują podtrzymywać już nie tyle życie, ile wegetatywną egzystencję? Jak bardzo nieludzkim i pozbawionym empatii trzeba być, żeby w imię ideologii skazywać ludzi na patrzenie na sztucznie podtrzymywaną agonię bliskiej osoby?

A tak właśnie próbuje robić rząd Berlusconiego (mając silnego sojusznika w postaci Watykanu i trochę słabszego w postaci mniejszej części włoskiego społeczeństwa), który po wyroku włoskiego Sądu Najwyższego ruszył z ofensywą by wyrok ten podważyć i nie dopuścić do wstrzymania sztucznego odżywiania Eluany. Na szczęście prezydent ustawy nie łyknął.

Oczywiście mogą się podnieść głosy, które zaczną wskazywać jakieś ciemne sprawki, próby wyłudzenia majątku stojące za próbą odłączenia - ale jeśli decyzja należeć będzie do niezawisłego sądu, który podejmie ją tylko i wyłącznie po zapoznaniu się z danymi medycznymi to chyba powinno załatwić problem? Zresztą, kto czytał notkę o Holandii i ruszył się do arta w "Focusie" pewnie i doczytał małą wzmiankę o tym, że tam przypadki te nie są jakąś plagą.

Problem w dużej mierze załatwiłoby umożliwienie ludziom podpisywanie deklaracji, w których decydowaliby czy chcą być leczeni, reanimowani, czy podtrzymywani przy życiu lub też wprost przeciwnie.

I te decyzje powinno się uszanować. Bo nie możemy decydować za kogoś o sprawach tak podstawowych.

piątek, 6 lutego 2009

Co tam za wielką wodą?

Ciekawi was może jak Amerykanie widzą swoją sytuację? Oto kilka ciekawostek z serwisu CNNMoney:

Pierwsze: Czy administracja Obamy powinna wypuścić pakiet stymulujący po objęciu urzędu?
Aż 66% z prawie 110000 odpowiedzi w ankiecie jest na 'TAK'.

Drugie: Co powinno być priorytetem dla administracji Obamy?
Tutaj ciekawostka, dla kogoś, kto być może sądził, że USA to wolnorynkowy raj (są jeszcze tacy?)
Tylko 26% respondentów jest za zmniejszaniem deficytu budżetowego, podczas, gdy 74% za stymulowaniem gospodarki.

Trzecie: Co kongres powinien zrobić dla amerykańskich producentów samochodów?
Tutaj troszkę poczucia humoru: 21% jest za pożyczeniem pieniędzy, 42% za nicnierobieniem, podczas, gdy 37% zgadza się na pożyczkę, ale pod warunkiem wykopania obecnego zarządu.

Więcej info.

Poza tym Wall Street reaguje całkiem pozytywnie na możliwości dalszego dofinansowywania w ramach pakietów pomocowych. Indeksy Nasdaq, Dow Jones i S&P 500 podskoczyły o nieco ponad 2,5% - ten pierwszy prawie o 3%. Nawet dolar zanotował lekką zwyżkę.

To tak w ramach dobrych wieści po styczniowych zwolnieniach, które dotknęły koło 600 tysięcy Amerykanów.

Widzicie - u nas jeszcze nie jest tak źle, jak może być. ;)

Polacy przy Okrągłym Stole

Dziś 6 luty - mamy więc okrąglutką rocznicę wydarzeń, które trwale odmieniły naszą rzeczywistość i doprowadziły do pokojowej zmiany ustroju. Tak, tak - zmiany - niezależnie od tego co niektórzy mówią czy piszą Okrągły Stół był tym wydarzeniem, który pozwolił nam zakosztować wolności i demokracji. Jasne, nie obyło się przy tym bez targów, nie obyło się bez pozostania ludzi związanych z reżimem w życiu politycznym i społecznym. Ale nie można też nazywać Okrągłego Stołu spiskiem elit, czy zdradą Polski. Był sukcesem - zarówno ówczesnych władz, opozycji, jak i nawet Episkopatu, który pośredniczył w rozmowach.

Sukcesem, który udało się nam zmarnować - bo pomimo 20 lat demokracji wciąż jesteśmy dziećmi w piaskownicy, nie potrafiącymi korzystać, wykorzystywać i cieszyć się z tego co udało się osiągnąć 20 lat temu. Wciąż jako naród liczymy, że ktoś nami pokieruje, ktoś rozwiąże wszystkie problemy. A przecież nasz los jest w naszych i przede wszystkim naszych rękach. To my naszymi działaniami i wyborami kształtujemy nasze życia i otaczającą nas rzeczywistość. A jednak tak niewielu zdaje sobie z tego sprawę i tak bardzo marnowany jest potencjał polskiego społeczeństwa, który został pokazany w tych przełomowych momentach transformacji. Po części dzięki gryzieniu i gierkom na górze, po części dzięki gryzieniu i oskarżaniu tu, na dole.

Co do ocen OS to można spotkać się z różnymi skrajnościami. Zależy jaką gazetę czy magazyn poczytamy, czy, którego polityka będziemy wysłuchiwać. Mi osobiście spodobały się wypowiedzi Cioska na łamach "Przeglądu" i zbiór wypowiedzi uczestników Okrągłego Stołu na łamach dzisiejszej "NTO". Wypowiedzi obrazujące zwycięstwo racjonalizmu i pragmatyzmu nad polityką niekończącej się wrogości. Zwycięstwo pewnego kredytu zaufania i zrozumienia, że z drugiej strony też są ludzie - tacy sami, choć o innych poglądach.

Bardzo mi się tez spodobała wypowiedź Michnika, który na konferencji dotyczącej wzmiankowanego wydarzenia przyłożył cytatem z "Gazety Polskiej" i reakcja z jaką "rewelacje" spotkały się ze strony uczestników. Niezależnie od tego co sądzimy o uczestnikach i samym Okrągłym Stole nie można zapominać, że inne scenariusze prawdopodobnie skończyłyby się dużo gorzej i z tego samego miejsca startowali ówcześni decydenci - starali się stworzyć taki kompromis, który dopuściłby do zdemokratyzowania życia w Polsce, jak i nie odsuwałby ówczesnej władzy na boczne tory. Bo równie dobrze, gdyby walczyło się do samego końca zakończyłoby się klęską lub scenariuszem rumuńskim/białoruskim/ukraińskim/innym.
Musieli podjąć jakieś decyzje.

Tymczasem zagorzali przeciwnicy i opluwacze Okrągłego Stołu, Magdalenki i III RP jako całości, nazywający go zdradą i spiskiem elit to ci sami ludzie, którzy najgłośniej krzyczą o patriotyzmie, najgłośniej gloryfikują polskie klęski i stawiają je jako przykład działań pozytywnych, które trzeba podejmować i żyją w smutnym, dwubarwnym świecie, gdzie oni są czyści i biali, a reszta to zło, niedobro i coś co trzeba osądzić, zgnoić, zniszczyć. Ludzie, którym myślenie zastąpiły ideologiczne hasła, z mentalnością ściany, która te hasła umie jedynie odtwarzać.

Jak chociażby Antoni "kto to - likwidator WSI" Macierewicz wciąż mamroczący coś o sterowaniu z Moskwy. W sumie "Pierestrojka" Gorbaczowa to była już sprawa formalna, ale ciężko oczekiwać, że sami obalali swój system i tylko nam taką sprytną ściemę wpuścili? A i pewnie Mur berliński z inicjatywy KGB padł. ;)

Z takim myśleniem należy skończyć - jak najszybciej. Wziąć w swoje ręce własne życie i zamiast rozliczać się z przeszłością skorzystać z tego co nam dała. A dała jednak możliwość wyboru, dała demokrację - wprawdzie niewydolną, niedojrzałą ale jej kształt zależy tylko od nas. Dlatego należy spojrzeć w przyszłość i podziękować, że mamy aktualnie możliwość ot chociażby takiego blogowania, wypowiadania opinii, czy wybierania list w wyborach. ;)

Z rozliczaniem skończył nawet ostatnio panujący nam prezydent. ;)

Stojąc przy historycznym meblu prezydent przedstawił swoje dwie interpretacje Okrągłego Stołu. Według pierwszej, Okrągły Stół to fundament, którym powstała Rzeczpospolita. Druga, według prezydenta, określa podpisaną umowę społeczną zmową elit. - Procesy demokratyzacji zostały wstrzymany. Korzyści wyciągnęli ci, którzy ją podpisali umowę i ich zaplecze - podkreślił prezydent i dodał, że według niego ta interpretacja jest nieprawdziwa. On sam uważa Okrągły Stół za zdarzenie polityczne, które odbyło się w pewnych określonych okolicznościach. Podkreślił, że w Magdalence nie doszło do żadnej zdrady, a socjalistycznemu establishmentowi nie obiecywano tam żadnej własności.

Ciekawe tylko czy naprawdę tak myśli, czy to część zmian w wizerunku? ;)

czwartek, 5 lutego 2009

I wszyscy będziemy katolikami

A jak - prace w Sejmie i Senacie trwają! Do napisania notki zainspirował mnie wpis na Lewym Sierpowym o powstałym zespole parlamentarnym ds. badania zgodności polskiego prawa z naukami społecznymi KRK.
Postanowiłem sięgnąć do źródeł i wyszperałem na sejmowej stronie takie oto coś: Parlamentarny Zespół na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej.

Jedni się zapytają "co jest kurde - przecież państwem wyznaniowym nie jesteśmy", inni powiedzą "ale przecież Polska to katolicki kraj". W zasadzie ci pierwsi będą mieli rację w tym przypadku, Najjaśniejsza niezależnie od tego co niektórzy myślą lub chcieliby widzieć jest państwem świeckim.

Tymczasem w VI kadencji, tej, która miała nas również uwolnić od oparów absurdu serwowanych przez PiS, LPR i Marka Jurka powstaje cuś takiego.

I o ile nie można zabraniać mieć posłom i senatorom poglądów takich, a nie innych to nawet nie wysoce niestosowne, ale wręcz oburzające jest w świetle obowiązującej Konstytucji to, że próbują oni je wciskać reszcie społeczeństwa.

W regulaminie zespołu na szczególną uwagę zasługują paragraf 1 punkt d oraz paragraf 2 punkty a i b. No kurna - chyba po to człowiek ma mózg, wolne sumienie, żeby stosować się do zasad - tych, które sam zaakceptował? Chyba po to jest demokratyczne państwo, żeby każdy mógł spokojnie żyć i mieć własne poglądy?
To dlaczego powstają takie cudactwa, dlaczego karać się nas chce bublowatymi gowinówkami i truje wkoło o wartościach chrześcijańskich?

Jedyna odpowiedź jaka mi się nasuwa to to, że niektórym już tak religiol wyżarł mózg, że zapominają po co są i jakie są ich obowiązki jako reprezentantów narodu - całego, w którym żyją ludzie o odmiennych poglądach, wierze, orientacji, a nawet ostatnimi czasy kolorze skóry.

A dla ciekawskich regulamin wzmiankowanego zespołu - enjoy.
Ale w sumie mamy co chcieliśmy wybierając jako dwie największe partie światopoglądowych prawicowców.

środa, 4 lutego 2009

O kryzysie słów kilka

Mamy kryzys, albo go nie mamy. politycy wciąż się o to spierają, chociaż jak można wnioskować z ostatnich posunięć rządu coś jest na rzeczy. Tylko do końca nie wiadomo co. A mowa tutaj o popularnych ostatnio cięciach wydatków w resortach. Bo skoro rząd zaczyna oszczędzać, to chyba coś się dzieje, czyż nie?

Ano dzieje - ale póki co nie nazywa się to jeszcze kryzys, a jedynie spowolnienie gospodarki, co objawia się zastopowaniem produkcji w niektórych gałęziach (głównie tych, które mają najwięcej wspólnego ze Stanami lub krajami blisko związanymi ze Stanami), wzrasta również bezrobocie i realne płace zaczynają maleć. Ale do kryzysu czy zapaści gospodarczej jeszcze daleko.

Czy w związku z tym należy oszczędzać? Niedawno niemiecki "FAZ" skrytykował działania rządu Tuska, pisząc, że płynie on pod prąd - tzn. stara się ciąć, zamiast jak inni walić grube miliardy w gospodarkę, celem nakręcania koniunktury jak na przykład źródło kryzysu czyli Stany lub matecznik "FAZ-a" Niemcy.

To odpowiadam - tak, należy oszczędzać. Wbrew temu co robią geniusze ze Stanów czy krajów Europy (Litwa przyjęła tą samą drogę co my) i wbrew temu co proponują gospodarcze anty-midasy z PiS. Przede wszystkim dlatego, że wzrost PKB będzie niższy niż zamierzony, co odbije się na budżecie w ten sposób, że przychody z tytułu podatków będą niższe niż przewidywano - ergo przy zachowaniu bieżącej struktury wydatków spowodowałoby to zwiększenie deficytu budżetowego, który powinniśmy utrzymywać na w miarę stabilnym poziomie. A który tak czy inaczej się pewnie zwiększy jeśli wzrost PKB będzie niższy niż przewidywane 1,7% lub rząd wyemituje obligacje, które ktoś kupi - ale przynajmniej nie zwiększy się tak jak to niektórzy by chcieli. Tego, że rząd nie chce zwiększania deficytu, który i tak się zwiększy nie rozumieją pewne osoby z partii upośledzonej gospodarczo - ale to akurat w ich przypadku nie dziwi.

Dwa - ładowanie pieniędzy w konsumpcję lub jak w przypadku USA również w wielomiliardowe premie dla menadżerów (tak, tak - pieniądze na ratowanie tych ryzykantów, sponsorowane przez amerykańskiego podatnika poszły również na premie za działalność w 2008 roku - tą samą działalność dzięki której powoli toną w głębokim gównie), jest o tyle idiotyczne, że w większości budżet jest finansowany przez obywateli - żeby więc wydawać więcej trza by było podwyższyć podatki, co ludziom się nie spodoba lub emitować obligacje, które ktoś musiałby kupić. Kupowanie ich przez NBP (tak jak FED w USA) powodowałoby tylko zwiększoną podaż pieniądza na rynek i spadek jego wartości - a tego też nie lubimy i raczej nie chcemy.
Zadajmy sobie pytanie - czy kupilibyśmy obligacje państwa w momencie, gdy rosną ceny, rachunki, kasy w portfelu coraz mniej? Ja raczej niespecjalnie.
Pamiętajmy też o tym, że tak właściwie to, że rząd ładuje pieniądze w pewne sektory, żeby te chociaż utrzymały pracowników czy szczątkową produkcję oznacza w praktyce, że my w nie ładujemy, a i pewnie potem nie kupimy. Jeśli zaś koniecznie chcielibyśmy poczuć się solidarni to kasę można pożyczać - na jakiś nieski %, ze spłatą rozłożoną na parę lat - bo pomysł, żeby w kapitaliźmie obywatel/państwo utrzymywało prywatnych przedsiębiorców jest nawet nie tyle idiotyczne, co zwyczajnie absurdalne.

Oszczędzamy więc, choć poniekąd oszczędności te są nieco kontrowersyjne, bo nie należy ciąć tego co poszłoby w inwestycje infrastrukturalne lub zagroziłoby już przyjętym zobowiązaniom wobec dostawców (zwłaszcza polskich), poza tym są też inne rejony, które możnaby było ruszyć ale zamach na kasę, którą ciągnie z budżetu Kościół jest mało prawdopodobny, bo purpuraci to gatunek, który ciężko oddaje wpływy i rezygnuje z pieniędzy. Brakuje także szczegółów - wiemy ile i w jakim resorcie rząd chce oszczędzić, ale nie wiadomo na jakich zadaniach, przez co ciężko przewidywać jakie będą skutki oszczędzania. Do zwiększenia wykorzystania środków unijnych potrzeba nie tylko dobrego sposobu na ich rozdysponowanie, ale przede wszystkim dobrych pomysłów i ludzi, którzy będą je realizowali.
Powyższe jednak nie zmienia w niczym faktu, że oszczędzać trzeba - najlepiej tam, gdzie szkód będzie najmniej.
Należy jednak zastanowić się czy medialny premier i medialny rząd są w stanie nie tylko grzmiać o oszczędnościach - ale równiez zaplanować działania długofalowe na czas faktycznego kryzysu (bo gorzej może być - choćby, gdy państwa zaczną wyprzedawać obligacje Stanów lub banki zajmą się włażeniem zadłużonym Amerykanom na hipotekę). Ponieważ niestety inne opcje polityczne, które mogłyby na tym kryzysie wypłynąc lub powrócić, są czymś o wiele bardziej niebezpiecznym niż uśmiechnięte Słońce Peru.

wtorek, 3 lutego 2009

Kraj tulipanów, wiatraków... i najszczęśliwszych dzieci?

Z badań UNICEF wynika, że holenderskie dzieci uważają się za najszczęsliwsze w całym wysoko rozwiniętym świecie. Jak to możliwe, skoro żyją w najbardziej zdeprawowanym moralnie kraju?

Na to pytanie stara się odpowiedzieć "Focus" w lutowym wydaniu magazynu. W trakcie badań o opinię zapytano również dzieci, które za główne powody takiej, a nie innej opinii podały dobre relacje z rodzicami i przyjazną atmosferę w szkołach.

Zapytać się można jak to tak? Przecież Holandia to moralny dół Europy - kraj w którym legalne są miękkie narkotyki, prostytucja ma się dobrze i jest opodatkowana, legalne są aborcja, eutanazja i związki homoseksualne, które również posiadają prawo do adopcji.

W tym momencie włos na głowie bogobojnego Polaka powinien się zjeżyć, a kolejnym aktem powinno być przysiądnięcie na tyłku, żeby przypadkiem Sejtan nie wydymał i odmówienie Zdrowaśki.

A tymczasem w Holandii żyje się całkiem dobrze - mimo, że ostatnimi czasy ze względu na nieporozumienia z cudzoziemcami niepotrafiącymi zrozumieć holenderskiej moralności i mentalności zablokowano dalsze prace nad liberalizacją prawa, wprowadzono najbardziej restrykcyjne prawo dotyczące imigrantów.

Holenderska tolerancja przedstawia się w sposób następujący: Odmienności drugiego człowieka nie trzeba ani tolerować, ani akceptować, nie można mu jej natomiast zabronić. Jeżeli jego zachowanie nie wyrządza innym krzywdy ma do niego prawo. Brzmi znajomo? Przynajmniej dla tych, którym pojęcie wolności sumienia i liberalizmu społecznego nie jest obce powinno.

Źródła tego poszukuje się w holenderskiej historii i demografii - na stosunkowo niewielkim obszarze musieli żyć katolicy, protestanci. Żyli też Żydzi, liberałowie i filozofowie. Swoista mieszanka, która musiała nie tylko żyć obok siebie, ale także współpracować ze sobą celem przeżycia. To właśnie wykreowało postawę zwaną "gedogen".

A spójrzmy jak to wygląda na przykładzie naszej Rzepy. Kiedyś w dawnych czasach Polska była krajem w którym obok siebie żyły rózne mniejszości, stanowiliśmy swoistą granicę pomiędzy światem chrześcijańskim, a muzłumańskim. I Rzeczpospolita Obojga Narodów była krajem tolerancyjnym jak na owe czasy i w porównaniu z sąsiadami.
Potem nastąpiły zabory, krótki okres XX-lecia międzywojennego, w czasie którego niezwykle silne były już postawy narodowe, wręcz nacjonalistyczne. Potem wojna i PRL. W czasach kiedy nasza państwowość była stopniowo niszczona, odebrana, a następnie próbowano nas wynarodowić naród polski jakoś średnio zdołał wypracować coś co można było nazwać zdolnością do współpracy. W chwilach największego ucisku potrafiliśmy się wprawdzie zorganizować, ale jak się to kończyło w większości przypadków to wiemy z lekcji historii. A w czasie poza tymi zrywami? Rosnące zaufanie do jedynie słusznego kościoła, do najbliższych, przy jednoczesnym wzroście poczucia swoistego mesjanizmu, różnego rodzaju martyrologie, brak zaufania do ludzi spoza wąskiego kręgu, ksenofobia. W późniejszym okresie widoczna często apatia, konformizm, owczy pęd i podatność na maniulacje oraz dulszczyzna.
Czyżby "polactwo" ? ;)

Co by jednak nie powiedzieć to nie jesteśmy jedynymi, którzy zachowali się podobnie w sytuacji, gdy ze wszystkich stron ktoś na nas czyhał. Zresztą sami Holendrzy twierdzą, że ich postawa jest paradoksalna - odmienności, zasady, których nie chciały się wyrzekać poszczególne grupy wzmocniły ich. Tworząc coś co można nazwać modelowym społeczeństwem liberalnym i pluralistycznym.

Przy czym warto zauważyć, że Ci sami Holendrzy nie są jakimiś wyuzdanymi i zdemoralizowanymi ludźmi. Około 2,5% przyznaje się do odwiedzania coffee shopów, związki homoseksualne nie zastapiły heteroseksualnych, wskaźnik niechcianych ciąż i aborcji wśród nastolatek jest jednym z najniższych w UE. Edukacja seksualna nie zdeprawowała młodzieży.

Pamiętać też należy, że kontrowersyjne pomysły jak legalizacja Partii Pedofili czy wprowadzenia eutanazji na życzenie nie znalazły poparcia wśród społeczeństwa i nie weszły w życie.

Może więc zwolennicy jedynie słusznych i prawdziwych wartości promowanych przez pewną pasożytniczą instytucję, szczególnie związani z polską "prawą" stroną sceny politycznej otworzą zamulone religiolem oczęta i przekonają się, że jednak się da. Trzeba tylko chcieć i pamiętać o jednej podstawoej zasadzie: Wolność jednego kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiego. A liberalizacja prawa i społeczeństwo pluralistyczne w żadnym stopniu nie ograniczają ich wolności. Bo przeciez nikt nie każe im się nawracać i odrzucać własne zasady - jak chcą to niech je mają i się stosują, byleby nie wciskali ich nachalnie innym.
No chyba, że czują nieodpartą potrzebę naprostowywania ludzi na jedynie słuszny światopogląd - ale wtedy należy się zastanowić czy jednak leczenie nie jest potrzebne im.

A kto nie wierzy to zapraszam do kiosków bądź na stronę Focusa: Eksperyment Holandia.
Na focusowym forum podyskutować też można.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Abunai! Zaczynamy?

Czyli jednak zaczynamy. W końcu zmusiłem się do tego, żeby coś ruszyć w kierunku wyzewnętrzniania mojego własnego, niepowtarzalnego i zrytego "ja".
Na ile ten blog utrzyma się w formie luźnej publicystyki komentującej co ciekawsze wydarzenia z najjaśniejszej i świata poza wzmiankowaną to zobaczymy. Na ile utrzyma się w ogóle też.

A ponieważ ostatnimi dniami jakoś nic ciekawego się nie dzieje (ot rząd coś tam kombinuje z oszczędzaniem - trzymam kciuki za zawieszenie finansowania partii z budżetu, może by tak jeszcze klerowi uciąć kaskę?), poza zakończonym kongresem PiS-u (który generalnie zbyt ciekawy nie był - te same postulaty co zwykle, tylko w ładniejszym opakowaniu - czyli solidarność, prawda historyczna, walka z układami, państwo narodowe i jakieś tam marudzenie o nowoczesności - w nowym, bardzo pijarowskim wydaniu). Tutaj liczę na to, że prezesa kupi jeszcze mniej ludzi niż ostatnio.

Ale właśnie - ponieważ nic się ostatnio nie dzieje to notka inauguracyjna upłynie pod znakiem spekulowania. Dużo ostatnimi czasy mówi się o upadku wartości, o Sodomii i Gomorze i zgniłej laicyzacji, liberalizacji i cholera wie czym jeszcze. Aha - kosmopolityzmie. Też zgniłym.
Obrońcy tychże wartości (narodowych, chrześcijańskich, lub w Polsce katolickich) strasznie narzekają na to jak to upada morale, a ich sacrum i święte oburzenie wyje pod naporem wolności sumienia, wyznania, orientacji i braku ksenofobicznej odmiany patriotyzmu. Ci sami obrońcy bardzo często przy komentarzach o aborcji, in vitro, eutanazji, homoseksualizmie i innych urokach "cywilizacji śmierci" wieszczą, że nadzieja pozostałą już tylko w muzułmanach. Jak długo żyję (w sumie nie AŻ tak długo) to myślałem, że wyznawcy Allaha nie cieszą się specjalną estymą wyznawców Jahwe (w wersji jedno lub trzyosobowej). A tu taka niespodzianka - już chyba ostatnią linią obrony i nadzieją uber patriotów i uber chrześcijan (w domyśle katolików), przed zdrożną ateizacją, samobójczym homoseksualizmem i rozpadem cywilizacji łacińskiej jest Islam.
Tak podejrzewam, że konserwa liczy na to, że nas podbiją demograficznie i naprostują. Wszak tradycyjne wartości rodzinne i wielodzietność to coś, co konserwatyści głośno postulują - ale Europejczycy jak na złość płodzić i mnożyć się na chwałę Pana nie chcą.

Pospekulujmy więc - Europa, rok 2050: rodowici Europejczycy rasy białej są na wyginięciu i wegetują z wskaźnikiem dzietności na poziomie -5. Oficjalną religią jest Islam, państwa narodowe przestały istnieć, mamy do czynienia z kilkoma sułtanatami (ofkors zaczęło się to wszystko od Francji). Strzeliste minarety ozdabiają każde większe miasto Europy. Niegdyś gorliwi patrioci i chrześcijanie z neoficką gorliwością biją pokłony swoim nowym panom i codziennie skłaniają się ku Mecce. Ale jest dobrze - wróciła moralność, wrócił ład i porządek, nie ma już homosiów dyktujących praworządnej większości jakiś dziwnych tez o równouprawnieniu, o związkach o adopcjach. Nie ma już gadek o wolności sumienia i wyznania. Jest jedynie twarde prawo. Religijne prawo. Konserwatyści się cieszą - bo nieważne co by to nie było - ważne, że jest konserwatywnie. A ludzie się modlą i płodzą dużo dzieci. A wszelkie przejawy buntów karane są z miejsca wybatożeniem lub stryczkiem. Prawie jak za starych dobrych czasów - prawie, bo wprawdzie nie ma króla, a sułtan, ale to się nie liczy.
A ja tak sobie stwierdzam, że gdy już cichy sen obrońców moralności się ziści, to wieszający mnie kat ma być w odświętnym turbanie!

A co. ;]

I tym spekulacyjnym akcentem zakończę dzisiejsze wypociny.